Cześć cześć! Dzisiaj przychodzę do was z prawdziwą bombą. Stację jedenaście kupiłam po poleceniu Olgi z Wielkiego Buka. Na mojej półce stała cierpliwie, czekając na swoją kolej. Cóż, w tym miesiącu się doczekała. Przyznam, że moje oczekiwania były spore i bałam się, że się zawiodę. Co myślę po lekturze? Zapraszam dalej.
Tytuł: Stacja Jedenaście
Tytuł oryginału: Station Eleven
Autor: Emily St. John Mandel
Tłumaczenie: Magdalena Lewańczyk
Wydawca: Papierowy Księżyc
Data wydania: 17 listopada 2015
Liczba stron: 426
Moja ocena: 10/10
Podczas wystawiania "Króla Leara" na scenie na zawał serca umiera wybitny aktor, Arthur Leander. Były paparazzi, Jeevan Chaudhary, który teraz aspiruje do zostania ratownikiem medycznym, rusza mu na pomoc. Dramatowi na scenie przygląda się dziecięca aktorka, Kirsten Raymonde. Po nieudanej akcji ratowniczej Jeevan odbiera telefon od swojego przyjaciela, który pracuje w szpitalu i ostrzega go o wybuchu epidemii gruzińskiej grypy. W bardzo krótkim czasie wirus rozprzestrzenia się na cały świat. Szpitale są przepełnione, komunikacja zamiera, autostrady się zapychają, kiedy ludzie próbują podejmować jakiekolwiek działania. Jednak nie ma gdzie uciec.
Kilkanaście lat później obserwujemy nową rzeczywistość. Garstka ludzi, którym udało się przeżyć, organizuje się w małe grupki a niektórzy wędrują, przeszukując opuszczone domy. Jedną z ocalałych jest Kirsten, która podróżuje od miejsca do miejsca z Podróżującą Symfonią. To mała grupa artystów, którzy przynoszą napotkanym wytchnienie przez granie koncertów i wystawianie sztuk Szekspira. Można powiedzieć, że w tej swoistej rutynie odnaleźli spokój. Lecz kiedy docierają do St. Deborah i stają oko w oko z samozwańczym prorokiem, krucha odbudowana rzeczywistość znowu zostaje zachwiana.
Patrzyłem na mój zniszczony dom i starałem się wymazać z pamięci słodycz życia na Ziemi.
Zacznę od tego, że Stacja Jedenaście, chociaż należy do gatunku post-apo, nie jest typową książką z tego rodzaju. Nie mamy tutaj żadnego wybranego bohatera, który zbawi świat. Nie jest też szczególnie brutalna (walki pomiędzy ocaleńcami oczywiście się zdarzają). Emily St. John Mandel skupia się na opisie nowej rzeczywistości. Głównie śledzimy wędrówkę Podróżującej Symfonii i zaglądamy do przeszłości by dowiedzieć się, jak do tej zagłady w ogóle doszło.
.
.
Kiedy przeczytałam kilka pierwszych stron to byłam pewna, że ta historia mnie zasmuci i że jakiś czas po jej przeczytaniu będę chodziła przygnębiona i w dodatku z kacem książkowym. Cytując klasyka: "Nic bardziej mylnego". Bardziej od smutku spomiędzy kart Stacji Jedenaście wyziera nostalgia i tęsknota za przeminioną cywilizacją. Bohaterowie tej powieści pamiętają czasy dobrobytu, kiedy po przekręceniu kurka z kranu leciała gorąca woda, a po uruchomieniu samochodu w niedługim czasie można było dogodnie się przemieszczać. Na świecie pojawia się już nowe pokolenie, które z niedowierzaniem kręci głową, kiedy słyszy o elektryczności i o wzbijaniu się w przestworza wielkich maszyn.
Tytania mówiła teraz bardziej do siebie, jakby zapomniała o Oberonie. Jej głos niósł się daleko nad cichą widownią, nad sekcją smyczków czekającą na swoje wejście.
- Wskutek nieładu tego pory roku zmieniły kolej.
Na wszystkich trzech autach pysznił się napis PODRÓŻUJĄCA SYMFONIA, ale pierwsze miało jeszcze jedną, dodatkową linijkę: Samo przetrwane nie wystarcza.
Stacja Jedenaście to taka książka, o której trudno powiedzieć więcej ponad to, czym już się z wami podzieliłam. Odkrywanie wszystkich wątków to naprawdę ogromna przyjemność. Na samym początku chyba najbardziej ciekawa byłam, skąd wziął się tytuł. Autorka miała fenomenalny pomysł i równie dobrze go wykonała. Kiedy dotarłam do zakończenia, to wezbrało we mnie mnóstwo emocji. Uwielbiam każdą stronę tej książki. Jest w niej coś delikatnego, ckliwego. Bo my naprawdę żyjemy w dobrych czasach. Możemy z łatwością podróżować, komunikować się ze sobą na odległość. Mamy dostęp do edukacji, rozwijamy swoje pasje i spełniamy marzenia. Chyba nigdy w historii ludzkości nie żyło się nam tak dobrze. Mam nadzieję, że mnie nie poniosło, ale nadal pozostaję oczarowana.
Już kładąc kres tym wszystkich zachwytom, dopowiem tylko, że to po prostu przepiękna opowieść, dająca nadzieję. Jak pisała Deborah Harkness, w każdym końcu kryje się nowy początek. Myślę, że tą myślą zakończę mój dzisiejszy wywód. Trzymajcie się cieplutko i do napisania!