czwartek, 27 lutego 2020

Nikt do tej pory z taką czułością nie opisał zagłady ludzkości... O "Stacji jedenaście" Emily St. John Mandel

     Cześć cześć! Dzisiaj przychodzę do was z prawdziwą bombą. Stację jedenaście kupiłam po poleceniu Olgi z Wielkiego Buka. Na mojej półce stała cierpliwie, czekając na swoją kolej. Cóż, w tym miesiącu się doczekała. Przyznam, że moje oczekiwania były spore i bałam się, że się zawiodę. Co myślę po lekturze? Zapraszam dalej.

Tytuł: Stacja Jedenaście
Tytuł oryginału: Station Eleven
Autor: Emily St. John Mandel
Tłumaczenie: Magdalena Lewańczyk
Wydawca: Papierowy Księżyc
Data wydania: 17 listopada 2015
Liczba stron: 426
Moja ocena: 10/10

     Podczas wystawiania "Króla Leara" na scenie na zawał serca umiera wybitny aktor, Arthur Leander. Były paparazzi, Jeevan Chaudhary, który teraz aspiruje do zostania ratownikiem medycznym, rusza mu na pomoc. Dramatowi na scenie przygląda się dziecięca aktorka, Kirsten Raymonde. Po nieudanej akcji ratowniczej Jeevan odbiera telefon od swojego przyjaciela, który pracuje w szpitalu i ostrzega go o wybuchu epidemii gruzińskiej grypy. W bardzo krótkim czasie wirus rozprzestrzenia się na cały świat. Szpitale są przepełnione, komunikacja zamiera, autostrady się zapychają, kiedy ludzie próbują podejmować jakiekolwiek działania. Jednak nie ma gdzie uciec.

     Kilkanaście lat później obserwujemy nową rzeczywistość. Garstka ludzi, którym udało się przeżyć, organizuje się w małe grupki a niektórzy wędrują, przeszukując opuszczone domy. Jedną z ocalałych jest Kirsten, która podróżuje od miejsca do miejsca z Podróżującą Symfonią. To mała grupa artystów, którzy przynoszą napotkanym wytchnienie przez granie koncertów i wystawianie sztuk Szekspira. Można powiedzieć, że w tej swoistej rutynie odnaleźli spokój. Lecz kiedy docierają do St. Deborah i stają oko w oko z samozwańczym prorokiem, krucha odbudowana rzeczywistość znowu zostaje zachwiana.

     Patrzyłem na mój zniszczony dom i starałem się wymazać z pamięci słodycz życia na Ziemi.

     Zacznę od tego, że Stacja Jedenaście, chociaż należy do gatunku post-apo, nie jest typową książką z tego rodzaju. Nie mamy tutaj żadnego wybranego bohatera, który zbawi świat. Nie jest też szczególnie brutalna (walki pomiędzy ocaleńcami oczywiście się zdarzają). Emily St. John Mandel skupia się na opisie nowej rzeczywistości. Głównie śledzimy wędrówkę Podróżującej Symfonii i zaglądamy do przeszłości by dowiedzieć się, jak do tej zagłady w ogóle doszło.
.
     Kiedy przeczytałam kilka pierwszych stron to byłam pewna, że ta historia mnie zasmuci i że jakiś czas po jej przeczytaniu będę chodziła przygnębiona i w dodatku z kacem książkowym. Cytując klasyka: "Nic bardziej mylnego". Bardziej od smutku spomiędzy kart Stacji Jedenaście wyziera nostalgia i tęsknota za przeminioną cywilizacją. Bohaterowie tej powieści pamiętają czasy dobrobytu, kiedy po przekręceniu kurka z kranu leciała gorąca woda, a po uruchomieniu samochodu w niedługim czasie można było dogodnie się przemieszczać. Na świecie pojawia się już nowe pokolenie, które z niedowierzaniem kręci głową, kiedy słyszy o elektryczności i o wzbijaniu się w przestworza wielkich maszyn.

     Tytania mówiła teraz bardziej do siebie, jakby zapomniała o Oberonie. Jej głos niósł się daleko nad cichą widownią, nad sekcją smyczków czekającą na swoje wejście.
- Wskutek nieładu tego pory roku zmieniły kolej.
Na wszystkich trzech autach pysznił się napis PODRÓŻUJĄCA SYMFONIA, ale pierwsze miało jeszcze jedną, dodatkową linijkę: Samo przetrwane nie wystarcza.

       Stacja Jedenaście to taka książka, o której trudno powiedzieć więcej ponad to, czym już się z wami podzieliłam. Odkrywanie wszystkich wątków to naprawdę ogromna przyjemność. Na samym początku chyba najbardziej ciekawa byłam, skąd wziął się tytuł. Autorka miała fenomenalny pomysł i równie dobrze go wykonała. Kiedy dotarłam do zakończenia, to wezbrało we mnie mnóstwo emocji. Uwielbiam każdą stronę tej książki. Jest w niej coś delikatnego, ckliwego. Bo my naprawdę żyjemy w dobrych czasach. Możemy z łatwością podróżować, komunikować się ze sobą na odległość. Mamy dostęp do edukacji, rozwijamy swoje pasje i spełniamy marzenia. Chyba nigdy w historii ludzkości nie żyło się nam tak dobrze. Mam nadzieję, że mnie nie poniosło, ale nadal pozostaję oczarowana. 

     Już kładąc kres tym wszystkich zachwytom, dopowiem tylko, że to po prostu przepiękna opowieść, dająca nadzieję. Jak pisała Deborah Harkness, w każdym końcu kryje się nowy początek. Myślę, że tą myślą zakończę mój dzisiejszy wywód. Trzymajcie się cieplutko i do napisania!

czwartek, 20 lutego 2020

"(Nie)zdobyta" Melissy Darwood - nie do końca tego się spodziewałam...

     Witam! Dzisiaj przychodzę do was z recenzją książki, do której mnie ciągnęło właściwie odkąd dowiedziałam się o jej istnieniu. W końcu dorzuciłam ją do ostatniego zamówienia i... przeczytałam całą w przeciągu dwóch dni.

Tytuł: (Nie)zdobyta
Autor: Melissa Darwood
Wydawca: NieZwykłe
Data wydania: 11 grudnia 2019
Liczba stron: 290
Moja ocena: 8/10

     Julka ma trzydzieści dwa lata. Mieszka z kotem w wynajmowanej kawalerce, jest singielką i zarabia na życie pisząc do czasopisma dla kobiet. Chce udowodnić ludziom wokół, że z bycia dziennikarką da się utrzymać. Kiedy zostaje wezwana do biura szefowej i dowiaduje się, że powinna zrezygnować z zajmowania się ważnymi społecznie tematami i problemami i zdobyć materiał, który przyprawi płeć piękną o szybsze bicie serca, cóż... Nie jest zadowolona. 

      Kobieta jest świadoma, że bez znajomości w branży trudno jej będzie znaleźć inną pracę i postanawia zrobić wszystko, aby ją utrzymać i móc dalej realizować się w ulubionym zawodzie. Decyduje się napisać o jednym z popularnych polskich alpinistów. Najlepiej oczywiście, żeby był singlem i miał umięśnioną klatę.

     Na spotkaniu z organizatorem wypraw dowiaduje się o Jeremim Jansonie, mężczyźnie, który chce samotnie zdobyć K2 zimą. W środowisku wspinaczy albo budzi podziw, albo jest brany za szaleńca. Julka nie może znaleźć o nim żadnych informacji w internecie, poza tym, że prowadzi własną działalność związaną z wycinką drzew i pracami na wysokościach. Kobieta dzwoni do Jeremiego i od razu spotyka się z odmową. Julka jednak nie zamierza się poddać, bo czuje, że napisanie o Jansonie to będzie strzał w dziesiątkę. Czy dziennikarce uda się dotrzeć do pozornie niedostępnego mężczyzny?

     Okładka sugeruje, że będziemy mieć do czynienia ze zwykłym romansem. Jak ja się cieszę, że się myliłam! Nie jest tutaj tak gorąco jak w Gordianie (odniosłam się do tego erotyku, ponieważ nic więcej od tej autorki nie czytałam). Melissa Darwood zaserwowała nam całą jedną scenę seksu (napisaną całkiem dobrze). Dostajemy za to naturalnie rodzącą się relację. Julka i Jeremi przechodzą na "ty" dopiero po dwusetnej stronie. Nie myślcie sobie, że przez to książka jest nudna, bo ja (Nie)zdobytą wprost pochłaniałam. Cenię sobie inteligentnych bohaterów, którzy mają swoją historię i charakter. Julka i Jeremi są właśnie tacy. Dodatkowo autorka obdarzyła swoją główną bohaterkę nienachalnym poczuciem humoru. To moim zdaniem dość ważne, bo to właśnie Julka opowiada nam swoją historię.

     Melissa Darwood nie tylko sprawia, że pracująca sobie w wygodnych warunkach Julia zderza się z bardzo aktywnym trybem życia Jansona, ale przybliża nieco temat himalaizmu takim laikom jak ja. Oczywiście autorka musiała sama zasięgnąć języka, gdyż jej bohaterka przed rozpoczęciem poszukiwań odpowiedniej osoby do artykułu także bliżej zapoznaje się z tematem. Przyznam, że uderzył mnie opis śmiecenia przez wspinaczy. Uderzył i zasmucił zarazem, bo żaden teren nie pozostaje już dziki i dziewiczy po odkryciu przez człowieka. Nigdy nie pomyślałam o tak przyziemnej sprawie, kiedy myślałam o ludziach zdobywających szczyty. To przecież logiczne, że himalaiści muszą coś jeść i się załatwiać.

     Gdy przeczytałam pierwsze dziesięć stron, to wiedziałam, że jestem kupiona. Julka jest tak fantastyczną bohaterką. Jej teksty o związkach i facetach mnie rozbrajały. To, co mi się w niej najbardziej podoba to to, że jest konsekwentna. Uznała, że z Jeremim będą ją łączyć stosunki tylko zawodowe i tego się trzyma. Bardzo brakuje bohaterek, które nie dają się się od razu zaciągnąć do łóżka. Może trochę za dużo narzekała, bo wiedziała, na co cię pisze, ale szybko brała się w garść i to też było super.

     Już pisałam na Instagramie, że polubiliśmy się z Jeremim. Cóż, to mało powiedziane. Z tak dobrze wykreowanym męskim bohaterem dawno nie miałam do czynienia. Melissa Darwood porównała go do Keanu Reevesa, co pobudziło moją wyobraźnię, ale nie wygląd jest tutaj najważniejszy. Janson żyje skromnie, ciężko pracuje i przede wszystkim ma ogromną pasję o której mówi w taki sposób, że ja mu totalnie wierzę. Totalnie wierzę, że alpinizm to jego życie.

     Jeszcze wspomnę o zakończeniu. Nie mogę wam zdradzić, jak zakończył się pierwszy tom (na szczęście niedługo będzie wydany drugi), ale tego się nie robi! Nie robi się tak, nie nie nie. Zostaje mi tylko się pocieszyć tym, że już niedługo w moje łapki trafi drugi tom i ja naprawdę chcę, żeby mnie zmiotło z powierzchni ziemi. Liczę na to bardzo. Ta książka jest rewelacyjna. Takich historii nam potrzeba na rodzimym rynku. Z feministycznymi bohaterkami i z mężczyznami, którzy te kobiety szanują.

     To na razie tyle ode mnie. Ten rok zaczął się tak fenomenalnie pod względem jakości lektur; Czerwony śnieg; Kochanie, zabiłam nasze koty; Stacja jedenaście i Zasady magii. Aż się boję, że trafię na jakiegoś gniota bo zbyt długo udawało mi się ich unikać. Cóż, trzymajcie się cieplutko i do napisania!