poniedziałek, 31 lipca 2017

CZYTELNICZE PODSUMOWANIE LIPCA

     Cześć kochani! Dzisiaj przychodzę do was z kolejnym miesięcznym podsumowaniem. Miałam szczerą nadzieję, że będzie lepiej, ale niestety udało mi się przeczytać w całości tylko sześć książek.
     Cóż, mogę zrzucić to na pracę i ograniczoną ilość wolnego czasu oczywiście. Czuję się więc rozgrzeszona, nie okutam się w żałobne szaty i zapraszam was dalej.

PRZECZYTANE W LIPCU

1. Żerca Katarzyna Berenika Miszczuk 


2. Pokolenie Idea Piotr C.


3. Klub martwych Charlaine Harris 


4. Kłamca i szpieg Rebecca Stead


5. Bez serca Marissa Meyer


6. Stinger. Żądło namiętności Mia Sheridan 


     Chociaż zaliczyłam widoczny spadek formy, to jestem z siebie mimo wszystko zadowolona, ponieważ walczyłam jak mogłam. Obecnie też część czasu, jaki mogłabym przeznaczyć na czytanie zabiera mi Netflix. Oczywiście nie żałuję, bo naprawdę bardzo mocno tęskniłam za serialami a nie oglądałam ich od miesięcy. Teraz tak to się kończy, że oglądam wszystko na raz. Ostatecznie nie samym czytaniem żyje człowiek, prawda?

ŁĄCZNA LICZBA PRZECZYTANYCH STRON WYNOSI 2 220!

     Spodziewałam się niskiego wyniku, ale w sierpniu powalczymy, oj powalczymy!
 
BOOK HAUL

     Za to moja biblioteczka ma się coraz lepiej. W lipcu przybyło do mnie aż dwadzieścia książek. Nie wiem kiedy ani jak, ale w tym miesiącu zbiegło się mnóstwo okazji, przychodziły dawno oczekiwane paczki, znalazłam też książkę, której intensywnie poszukiwałam od miesięcy... tak...
1. Bez serca Marissa Meyer
2. Uwikłanie,
3. Ziarno prawdy
4. i Gniew Zygmunta Miłoszewskiego
5. Ponad wszystko Nicola Yoon
6. BAD MOMMY Tarryn Fisher
7. Przyjaciele i rywale Agnieszka Krawczyk
8. Mara Dyer Tajemnica,
9. Mara Dyer Przemiana,
10. oraz Mara Dyer Zemsta Michelle Hodkin
11. Wyścig śmierci,
12. Król kruków,
13. Złodzieje snów,
14. Wiedźma z lustra,
15. oraz Przebudzenia króla Maggie Stievfater
16. Księżyc nad Bretanią Nina George
17. Tytany Victoria Scott
18. Kłamca i szpieg Rebecca Stead
19. Stinger. Żądło namiętności Mia Sheridan
20. oraz w końcu, w końcu wyczekane Illuminae Jaya Kristoffa i Amie Kaufman

     Już powoli nie mam gdzie trzymać tych wszystkich książek. Gdyby z łaski swojej zrobili mi regał, to byłoby cacy. Jednak ktoś najwyraźniej ma w głębokim poważaniu swoich klientów a mi się tworzą jakieś niekontrolowane stosy. Cóż... 

     TO BE READ

     Aktualnie czytam Martwego dla świata Harris oraz Uwięzioną w bursztynie Diany Gabaldon. Jeśli widzieliście gabaryty poszczególnych tomów serii Obca to pewnie rozumiecie, dlaczego się nie wyrobiłam. Co do kolejnej części Sookie Stackhouse, to jakoś nie wiem, nie miałam ochoty czytać a jak miałam nocki w pracy to wolałam oglądać seriale.
     Na koniec mam dla was małe ogłoszenie. Rozpoczęłam współpracę recenzencką z portalem moznaprzeczytac.pl, która jak na razie układa się bardzo dobrze. Zobaczymy, co będzie później. Jak na razie na ich stronie możecie znaleźć moją recenzję Kłamcy i szpiega oraz Stingera. Zapraszam serdecznie, bo ci ludzie odwalają kawał solidnej roboty. Będę starała się informować was na bieżąco, jeśli tylko coś nowego ode mnie pojawi się na MożnaPrzeczytać.

     Cóż moi kochani, na razie to już wszystko ode mnie. Życzę wam zaczytanego miesiąca oraz mnóstwa wakacyjnych przygód. Oczywiście, jeśli jeszcze macie wakacje. Do napisania!

wtorek, 25 lipca 2017

"Martwy aż do zmroku" Charlaine Harris

     Cześć i czołem! Książkę Martwy aż do zmroku przeczytałam za sprawą serialu Tru Blood, który absolutnie uwielbiam. Obejrzałam cały i teraz mam ochotę oglądać od początku, więc postanowiłam w końcu skonfrontować go z książką. Jak to wypadło i co sądzę o pierwszej części z serii o Sookie Stackhouse, dowiecie się, czytając dalej. Zapraszam!

Tytuł: Martwy aż do zmroku
Tytuł oryginału: Dead until dark
Autor: Charlaine Harris
Tłumaczenie: Ewa Wojtczak
Wydawca: MAG
Data wydania: 29 lipca 2009
Liczba stron: 386
Moja ocena: 6/10 

     Japońscy naukowcy wynaleźli syntetyczną krew, dzięki której wampiry postanowiły wyjść do zewnętrznego świata i ujawnić swoje istnienie. Starają się przekonać ludzi, że potrafią żyć wśród nich nie siejąc spustoszenie i nie zabijając wszystkich na swojej drodze.
     Sookie Stackhouse, kelnerka w barze Merlotte's od dawna chce poznać jakiegoś wampira. Bon Temps to w końcu małe miasteczko, które nie bardzo interesuje nieumarłych. Pewnego dnia podczas wieczornej zmiany w barze Sookie zauważa wampira. Od razu wie, że należy do gatunku tych nieoddychających.
     Jest jedna rzecz, którą powinniście wiedzieć o Sookie. Jest telepatką. Od kiedy zyskała samoświadomość zalewają ją nieustanny strumień myśli osób, które ją otaczają. Mieszkańcy Bon Temps generalnie o tym wiedzą. Niektórzy tylko wypierają to ze swojej świadomości. No bo kto by chciał przyjąć na klatę fakt, że jego myśli już nie są tylko w jego głowie?
      Wampir Bill pada ofiarą drainerów, czyli osób, które łapią wampiry, spuszczają z nich krew i później sprzedają ją na czarnym rynku za duże pieniądze. Sookie niewiele myśląc wypada z baru i rzuca się na oprawców Billa uzbrojona w łańcuch. Później role nieco się odwracają, ale w końcu między Billem a Sookie nawiązuje się uczucie.
     Tymczasem w Bon Temps ktoś zaczyna mordować młode kobiety. Oskarżenia padają na Billa i na Jasona, brata Sookie, który niefortunnie miał kontakty seksualne z wieloma zamordowanymi dziewczynami.
     Już pisałam wyżej, że jestem absolutną fanką serialu. Dlatego bardzo miło było powrócić do Bon Temps, chociaż w innej formie. Generalnie jeśli chodzi o pierwszy tom (aktualnie czytam chyba czwarty) to jest oddany dość wiernie na ekranie. Co mnie oczywiście bardzo cieszy, bo serial uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam. NAPRAWDĘ UWIELBIAM. JEST TAK DOBRY, ŻE TO SIĘ NIEMAL NIE MIEŚCI W MOJEJ GŁOWIE. OK.
      Uważam, że motyw syntetycznej krwi i wyjścia wampirów na ulicę jest bardzo oryginalny, a już na pewno był lata temu, bo ta książka jest już trochę stara. Uwielbiam poznawać nowe wampirze opowieści. Mimo tego, że wampir jako sama postać w kulturze ma pewne stałe cechy rozpoznawcze, to ich sylwetkami można się "bawić" na tyle różnych sposobów. Chociaż widzę oczywiste podobieństwa do Zmierzchu czy choćby do serii Love at Stake, Martwy aż do zmroku to naprawdę fajna historia.
     Mimo wszystko bardziej wolę serial, ponieważ twórcy cholernie dobrze wykorzystali potencjał bohaterów i sytuacji, które pod ręką Charlaine Harris jakoś tak nie wiem, zwiędły? Umarły śmiercią tragiczną? Żeby czasem nie zarzucić jakimś spoilerem, to powiem tylko, że chodzi o postać Tary, Lafayetta i wątku Bractwa Słońca, które pojawiło się już w drugim tomie i jakoś tak nie wiem. No nijakie to troszkę było.
     Mam mały problem ze stylem, jakim te książki są napisane. Nie wiem jednak, na ile to wina stylizacji językowej, bo narracja jest pierwszoosobowa. Mimo tego, że Sookie ma dwadzieścia pięć lat, to tak naprawdę w środku jest głupiutką dziewczynką. Owszem, pracuje, stara się utrzymać, ale jej myśli są czasami takie płytkie i głupie. Że już nie wspomnę, że często przyznaje się w myślach na przykład do fantazji seksualnych z Samem. Potem natomiast oczywiście jest z Billem. Z nim również uprawia seks. Potem pojawia się Eric (ŁO BOZIU, KOCHAM GO) a jeszcze potem Alcide i... 
     Gdyby w tej książce nie działo się dużo, to Sookie by mi przeszkadzała. Tak to mogę jeszcze przeboleć jej postać i po prostu dobrze się bawić i odprężyć się przy lekturze. W pewnej chwili zrobiło mi się jej nawet żal, ponieważ przez to, że umie czytać w myślach, jest cały czas wykorzystywana przez wampiry.
      Ta książka jest też paradoksalnie autentyczna, co wiąże się z tym, co napisałam w poprzednim akapicie. Sookie jest przedstawicielką niezbyt wysokiej klasy społecznej. Często ma problemy finansowe i jest to dość fajnie pokazane w tej książce. Bo to nie jest tak, że ona żyje powietrzem. Zmaga się z realnymi problemami, jak martwienie się, czy będzie miała czym zapłacić czynsz. W pewnym momencie jest tak spłukana, że nawet nie stać jej na telefon komórkowy. Wampiry wykorzystują ją cały czas nie dają jej tak naprawdę nic w zamian. Owszem, kocha Billa, ale z całą resztą zgrai nie jest przecież emocjonalnie związana. Nie wspominając już o tym, że niemal za każdym razem kończy z uszkodzeniem ciała różnego stopnia.
     Gdzieś spotkałam się ze zdaniem, że cała seria Charlaine Harris jest dla osób, które są absolutnymi fanami serialu i ja się z tym poniekąd zgadzam. Co więcej, wcale nie żałuję, że zaczęłam właśnie od serialu. W końcu jest naprawdę cholernie dobry. Twórcy wyciągnęli z tych książek wszystko, co najlepsze i wyszło im to fenomenalnie.
     Ostatecznie jestem bardzo na tak, jeśli chodzi o serię książek o Sookie Stackhouse. Będę czytać dalej, a czy będę recenzować kolejne tomy... Sama nie wiem jeszcze. Mogę wam z czystym sercem polecić, szczególnie serial.
     Na razie to już wszystko ode mnie. Do napisania!

piątek, 21 lipca 2017

"Siostry" Agnieszka Krawczyk

     Witam was tego nieco pochmurnego dnia! Dzisiaj przychodzę do was z kolejną polską powieścią. Tak się złożyło, że kiedyś w empiku w promocji z kartą mój empik (czasami coś tam kupuję z tych przecen, sama jestem zaskoczona). Na początku byłam sceptycznie nastawiona i kręciłam nosem. No gdzie? Ja i młodzieżówka od jakiejś baby w średnim wieku?? No ale koniec końców się skusiłam. Co z tego wyszło? Zapraszam dalej!

Tytuł: Siostry
Autor: Agnieszka Krawczyk
Wydawca: Filia
Data wydania: 2 marca 2016
Liczba stron: 512
Moja ocena: 8/10

     Agata Niemirska prowadzi dość poukładane życie. Pracuje w korporacji i układa sobie związek z Filipem. Właściwie całe swoje dotychczasowe życie zmaga się z faktem, że jej matka ją porzuciła. Jej ojciec ożenił się ponownie i ma córkę z drugiego małżeństwa - Danielę.
     Pewnego dnia dostaje telefon od pewnego mężczyzny. Dowiaduje się, że jej matka przegrała walkę z chorobą i zmarła, a Agata została zaproszona na jej pogrzeb. Jest to o tyle niespodziewane, że młoda kobieta nie miała pojęcia o tym, co się działo z jej matką i gdzie tak naprawdę przebywała. 
     Jak się później okazuje, malowniczy Zmysłów kryje o wiele więcej niespodzianek...
     Na cudowność tej powieści składa się naprawdę wiele elementów. Główna bohaterka zdecydowała się porzucić pracę w mieście i spróbować szczęścia na wsi. Muszę tutaj wspomnieć, że Agnieszka Krawczyk operuje słowem tak sprawnie, że niemal czułam na skórze ciepłe promienie słoneczne i smak kawy w małym kiosku prowadzonym niegdyś przez matkę Agaty.
     Trudno mi napisać cokolwiek więcej, ponieważ każdy mały element tej powieści zasługuje na to, aby poznawać i rozkoszować się nim samemu. W tej książce wszystko jest piękne - od zwykłych mebli codziennego użytku aż po malownicze krajobrazy Zmysłowa.
     Bohaterowie tworzą barwny korowód w małej miejscowości, jaką jest Zmysłów. Zajmują się swoim życiem. Każdy z nich jest bardzo dobrze zarysowany i tutaj kłaniam się autorce za umiejętność zmieszczenia aż tylu rzeczy na ponad pięciuset stronach.
     Jak można było się spodziewać, siostry Niemirskie wywołują niemałe poruszenie. Każda uliczka huczy od plotek. Niektórzy z mieszkańców pomagają siostrom poukładać sobie wszystko, inni troszkę przeszkadzają...
     Jeśli szukacie wartkiej akcji no to niestety radziłabym poszukać pod innym adresem. Siostry to literatura dość mocno obyczajowa. Czasami jednak warto odpocząć od fantastyki i książek, które pozostawiają zwykle moje serce w strzępach. Cudownie było sobie usiąść z kawą, wziąć głęboki oddech i niespiesznie przewracać kolejne strony. Dodam też, że przy prozie Agnieszki Krawczyk można delektować się każdym kolejnym zdaniem.
     Na mojej półce bardzo brakowało powieści tego typu. Teraz mam ochotę oczywiście kontynuować przygodę z Siotrami, co mam nadzieję, uczynię prędzej niż później. Mam już drugi tom, trzeci kiedyś tam nabędę. Błagam, dajcie mi więcej czasu, bo ja mam takie tyły. Czytam tak dużo, jak tylko mogę, a wciąż jest tyle autorów i pozycji, których chciałabym poznać...
     Siostry oczywiście bardzo wam polecam. Trzymajcie się cieplutko i do napisania!

wtorek, 18 lipca 2017

"Noc Kupały" Katarzyna Berenika Miszczuk

     Witam tego pięknego wieczoru! Dziś przychodzę do was z drugim tomem powieści, która ostatnio mnie oczarowała. Nie mogłam doczekać się, co będzie dalej. Na szczęście miałam pod ręką Noc Kupały. Teraz trochę umieram, bo jestem już po lekturze Żercy, a na następny tom trzeba będzie czekać do początku roku, niestety. Nie przedłużając, zapraszam dalej.

Tytuł: Noc Kupały
Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk
Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 9 listopada 2016
Liczba stron: 415
Moja ocena: 8/10 

     Gosi udało zbliżyć się do Mieszka i zaczyna na dobre przyzwyczajać się do rytmu życia Bielin. Chociaż jak na razie udało się jej wybrnąć z decyzji o oddaniu Kwiatu Paproci, bogowie - chociaż nieśmiertelni, długo przecież czekać nie będą. Kupalnocka zbliża się bowiem nieubłaganie.
     Jakby Gosia miała zbyt mało zmartwień, na horyzoncie pojawia się Ote i znowu miesza w życiu byłego męża. Jak widać zazdrość i zawiść są na tyle silne, aby trwać przez tysiąc lat. Baba Jaga zaopatrzyła Gosię w e wszystkie możliwe amulety. Czy jednak to wystarczy? Czas zaczyna biec nieubłaganie i pewne decyzje będą musiały zostać podjęte. Czy Gosławie uda się wybrnąć z tej nieciekawie rysującej się sytuacji? Będziecie musieli przekonać się sami.
     Po Szeptusze miałam bardzo duży niedosyt, a drugi tom spełnił moje oczekiwania. Zaczęte wątki zostają pociągnięte i widać, że autorka ma pomysł na całość i konsekwentnie dąży do celu. Bardzo fajnie jest obserwować metamorfozę Gosławy. Z typowego mieszczucha bojącego się prawie wszystkiego staje się bardziej otwarta na rzeczy, które ją otaczają. Wydaje się, że życie w Bielinach zaczyna zajmować ją w coraz większym stopniu. Mieszko na pewno też ma w tym swój udział.
     Wątek Ote (mimo, że jest suką - sorry, not sorry) był dla mnie bardzo fajnym urozmaiceniem fabuły. Mimo tego, że Mieszko zadeklarował w pewien sposób oddanie Gosi, gdzieś tam nie pozostaje obojętnym na Ote. Przypomnę tylko, że minęło już tysiąc lat od ich zamążpójścia czy tam swaćby.
     W końcu - dowiadujemy się jeszcze więcej o obrzędach dawnych Słowian oraz ich wierzeniach. Bardzo podobały mi się także rozdziały z przeszłości Mieszka. Tyle wystarczyło, żeby przed moimi oczami stanął obraz cudownego Alexandra Skarsgarda (jeśli źle napisałam nazwisko, to przepraszam czy coś). W końcu jest Skandynawem, a Mieszko jest przecież Wikingiem no i... no. Może powinnam użyć teraz imienia Dagome.
     Zaczęłam tak się zastanawiać, czy w świecie wykreowanym przez Katarzynę Berenikę Miszczuk Polska jest większa niż w rzeczywistości. Ot, takie przemyślenia. Generalnie super jest czytać o alternatywnej Polsce, która, gdyby wyjąć elementy fantastyczne, mogłaby chyba nawet tak wyglądać obecnie. W domyśle - gdyby Mieszko I nie przyjął chrztu.
     Chyba nie mam nic więcej do dodania. Czekam niecierpliwie na finalną część, a wam polecam Noc Kupały tak samo gorąco, jak Szeptuchę. I Żercę też, przy okazji. Książki pani Kasi ogólnie są świetnym sposobem na oderwanie się od rzeczywistości. Jak już wiecie, uwielbiam je i jestem wobec nich nieco bezkrytyczna, ale co z tego?
     Życzę wam dobrej nocy i samych świetnych lektur do poduszki. Trzymajcie się cieplutko i do napisania!

środa, 12 lipca 2017

Wyznania kinomaniaczki #2: "Jutro będziemy szczęśliwi", "Mumia" i "Transformers: Ostatni rycerz".

     Witam! "Widzieliśmy się" zaledwie wczoraj, ale już długo nosiłam się z zamiarem podsumowania moich ostatnich wycieczek do kina. Troszkę się tego uzbierało, więc mogę coś niecoś napisać. Chociaż nie umiem pisać o filmach, ale mniejsza z tym.
     Jestem trochę laikiem jeśli chodzi o kino w ogóle. Bardziej "znam się" na literaturze. Uznałam, że pora przestać być ignorantką, przynajmniej w mniejszym stopniu. Zapraszam!

Tytuł: Jutro będziemy szczęśliwi
Reżyseria: Hugo Gélin
Data premiery: 7 grudnia 2016 (Francja)
     Jutro będziemy szczęśliwi opowiada o Samuelu (w roli rewelacyjny Omar Sky, znany z Nietykalnych, których o dziwo oglądałam). Samuel prowadzi dosyć lekki i beztroski żywot. Zajmuje się organizowaniem rejsów. Pewnego dnia, po jednej z ostrzejszych imprez odnajduje go Kristin, dawna kochanka. Na ręku trzyma dziecko, które okazuje się być jego córką, Glorią.
     Kristin prosi, aby Samuel potrzymał dziewczynkę, a sama pójdzie na chwilę chyba do bankomatu czy coś. Jednak na jego oczach wsiada do taksówki i tyle ją widzieli. Mężczyzna z dzieckiem na ręku podejmuje dość desperacką próbę oddania małej matce, jednak w końcu nie udaje mu się jej dogonić.
     Jutro będziemy szczęśliwi to słodko gorzka opowieść o mężczyźnie, który musi nagle wcielić się w rolę ojca i nauczyć się odpowiedzialności. Gloria staje się jego całym światem. Dla niej między innymi zaczyna całkiem nowe życie w deszczowym Londynie i znajduje sobie pracę zapewniającą stały dochód.
     Zwiastun zdradza moim zdaniem nieco za dużo, ale cóż zrobić. Moim zdaniem film jest rewelacyjny. W trakcie jego trwania dużo się śmiałam. Jeśli oglądaliście Nietykalnych, to humor tym razem jest w bardzo podobnym stylu. Mnóstwo komicznych sytuacji splata się z poważną na dobrą sprawę historią. 
     Jutro będziemy szczęśliwi porusza dość ciężki temat, aczkolwiek jest zrobiony w taki sposób, że historia nie przytłacza oglądającego (miałam już napisać czytelnika, pff). Co nie zmienia faktu, że ryczałam jak bóbr, co zdarza mi się na dobrą sprawę rzadko. Film polecam bardzo, naprawdę jest świetny. To lecimy dalej.

Tytuł: Mumia
Reżyseria: Alex Kurtzman
Data premiery: 9 czerwca 2017

     Na Mumię wybrałam się głównie dlatego, że przegapiłam premiery Wonder Woman i nowych Piratów z Karaibów, a chciałam się na coś wybrać. Po obejrzeniu zwiastuna uznałam, ze nie zaszkodzi dać szansę nowej Mumii, chociaż nie wydawała się niczym szczególnie odkrywczym.
     W skrócie opowiada o komandosie marynarki wojennej, który w Iraku znajduje starożytny grobowiec. Nick (w roli Tom Cruise) spotyka Jenny, bardzo ładną panią profesor. Razem schodzą do grobowca i odkrywają bardzo niebezpieczną tajemnicę.
     Film generalnie opiera się na tym samym schemacie, co pierwsza część trylogii z Brendanem Fraserem z 1999 roku. Pewien cwaniak spotyka bardzo ładną i bardzo mądrą kobietę, która zna się na Egipcie. U jego boku trwa kolega-komik odpowiedzialny za rozładowywanie napięcia i zabawne sceny. Później muszą się zmierzyć ze starożytnym złem.
     "Nowa" Mumia dzieje się jednak w czasach współczesnych, a nemezis w tym przypadku jest kobietą. Dużo akcji, sceny nawalanek z zombie, a we wszystkim macza palce tajna rządowa organizacja. Jest jeszcze Tom Cruise, który trzyma się nadzwyczaj dobrze i wciąż cieszy oko damskiej części widowni.
     Generalnie film oglądało mi się bardzo przyjemnie, ale nie da się uniknąć wrażenia, że to już kiedyś było. Jedynie niepowtarzalny pustynny klimat gdzieś się podział. Bardzo ucieszyło mnie natomiast nawiązanie do kultowej postaci dr. Jekylla. Pewnych smaczków tutaj nie brakuje. Obejrzeć można, aczkolwiek raczej niczego nowego nie wnosi.

Tytuł: Transformers: Ostatni rycerz
Reżyseria: Michael Bay
Data premiery: 21 czerwca 2017

     Jak ktoś mniej-więcej kojarzy, jakie typy filmów lubię oglądać, to by się nie zdziwił, dlaczego zdecydowałam się iść do kina na nową, notabene, piątą część Transformersów. Roboty z kosmosu, nawalanki, strzelaniny, wybuchy. No jak można tego nie lubić?
     Jak film się rozpoczął, to byłam trochę skonfundowana, bo nie zauważyłam na początku, w którym momencie się zaczął. Byłam święcie przekonana, że mi tu dają zwiastun Króla Artura czy coś. Potem dopiero pokapowałam, co jest co. Gdy już minęło trochę czasu od premiery, to odnoszę wrażenie, że twórcy nie mogli się do końca zdecydować, co przedstawić ludziom i połączyli dwie zgoła inne historie.
     Tu Król Artur siedzi na koniu, tu wyskakuje skądś Merlin z jakimś mieczem (niech wam będzie, z włócznią...). Potem nagle pokazują jakieś zadupie, śmietnisko a na nim Transformersy, potem jeszcze na dokładkę Optimus Prime, który zadecydował polecieć sobie w kosmos, bo tak i spiskuje ze stwórcą swojej planety... Potem jakaś młoda, ładna kobieta (bo taka musi być) pokazuje się ni z gruszki, ni z pietruszki w... zresztą nieważne gdzie.
     Nie mogę powiedzieć, że film oglądało się jakoś strasznie źle, ale wcisnęli do niego za dużo. Z fabuły tego filmu spokojnie wyszłyby dwa lepsze. Bo by się dało ogarnąć wszystko bez problemu. Niby cały czas trwa jakaś akcja, ale rozkręca się naprawdę zbyt wolno. Jest też mnóstwo niepotrzebnych scen, które koniec końców nic ważnego do całości nie wnoszą. O, wspomniałam, że też pojawiło się tajne stowarzyszenie...? Udało się im wcisnąć też nazistów i mechaniczne smoki, no bo dlaczego nie? Teraz zadam wam zagadkę: Co wspólnego ma Król Artur z Transformersami?
     Wspomnę też, że film trwał jakieś dwie i pół godziny może z lekkim hakiem i był zwyczajnie w świecie za długi! Gdy w połowie nadal nic z niczego nie wynikało, zaczęłam wątpić i wiercić się na fotelu. Już nie wspomnę o rodzinach z dzieciakami, które co chwila znudzone wychodziły z sali kinowej. Nie wiem, jaki konkretnie zamysł mieli twórcy, ale ewidentnie coś im nie wyszło. A zmieszanie dwóch kultowych historii nie okazało się spektakularnym zabiegiem.
     Mam dość duży sentyment do Transormersów w ogóle i bardzo przyjemnie wspominam pierwsze filmy z Shią LaBeouf i Megan Fox. Za dzieciaka oglądałam też serial animowany, za którym przepadałam. Może więc byłoby lepiej nie masakrować czegoś, co jest dobre i dać już spokój kultowym produkcjom?
     Kto lubi Transofmersy, obejrzeć może. Był to w pewnym stopniu powrót do fajnej i znanej historii. Dla dobra uniwersum mam szczerą nadzieję, że kolejne części już nie powstaną. Polecić z czystym sercem wam nie mogę, bo by mnie gryzło sumienie. To mogło być coś fajnego i dobrego. Szkoda, naprawdę szkoda.

     To na razie wszystko ode mnie. Jak się okazuje, przez ostatnie miesiące kino dostarczyło mi wrażeń przeróżnej maści. Mam nadzieję zobaczyć w najbliższym czasie coś naprawdę dobrego, ale zobaczymy jak to będzie. Powrócę do was niebawem z kolejną recenzją, a tymczasem trzymajcie się cieplutko. Do napisania!

wtorek, 11 lipca 2017

"Chłopcy" Jakub Ćwiek. Ahoj przygodo?

     Cześć cześć kochani! Witam was tego pięknego dnia. Ostatnio tak wychodzi, że piszę recenzje po nocach, ale dziś wyjątkowo trwa jeszcze dzień. Uzbrojona w wielki kubek kawy już zabieram się do roboty.
     Z twórczością Jakuba Ćwieka spotkałam się po raz pierwszy w maju i padło na Chłopców, bo miałam okazję kupić po okazyjnej cenie całą serię (to historia mojego życia). Słyszałam o nim już tyle dobrego, że postanowiłam w końcu po coś sięgnąć. Co z tego wyszło? Zapraszam!

Tytuł: Chłopcy
Autor: Jakub Ćwiek
Wydawca: Sine Qua Non
Data wydania: 7 listopada 2012
Liczba stron: 320
Moja ocena: 7/10 

     Zagubieni Chłopcy to dość osobliwy gang motocyklowy. Pod przewodnictwem Dzwoneczek starają się po prostu przeżyć... i dobrze się przy tym bawić!
     To żaden spoiler ani nic takiego, że Chłopcy są swego rodzaju sequelem do Piotrusia Pana. Tyle, że zamiast historii Piotrusia, mamy przedstawione dalsze losy jego dawnej kompanii. Chłopcy to zbiór opowiadań, które jakoś tam mniej lub bardziej ściśle później się ze sobą łączą. 
     Trudno mi opisać fabułę bardziej zwięźle, bo nie miałam do czynienia ze spójną historią, opowiedzianą od początku do końca. Nie będę wam zbyt wiele zdradzać.
     Po pierwsze muszę wspomnieć o pomyśle, bo jest niezwykle oryginalny. Jestem z góry entuzjastycznie nastawiona do wszelkich powieści właśnie tego typu. Jakub Ćwiek wykonał tutaj kawał dobrej roboty.
     Samych Chłopców poznajemy bez wprowadzenia, jesteśmy wrzuceni w akcję. To zabieg o tyle fajny, że można się zabawić w detektywa i ze strzępów informacji, jakie autor gdzieś tam nam podrzuca, możemy wywnioskować, co tak naprawdę się stało. Dlaczego Chłopcy opuścili Nibylandię i co robią w Polsce.
     Polskie realia zderzają się ze szczyptą magii, baśni. To połączenie wybuchowe. Przekleństwa, ryk motocyklów, no i można powiedzieć kultowy już okrzyk BANGARANG! Chłopcy radzą sobie jak mogą. Dorośli, ale niedojrzali, przemierzają kolejne kilometry w poszukiwaniu przygód. Po drodze zaś dzieje się naprawdę sporo.
     Jakub Ćwiek nie bawi się w wyszukane sformułowania ani nie stara się wygładzić swojego stylu. Można powiedzieć, że stanowi powiew świeżości. Co ja tu mogę więcej powiedzieć. Na początku byłam trochę spłoszona niewyszukanymi opisami i tym "waleniem prosto z mostu". Jednak nie jestem osobą nadmiernie wrażliwą na wulgarny język, a pomysł i wykonanie spodobały mi się na tyle, że machnęłam ręką i dałam się ponieść przygodzie.
     Jakubowi Ćwiekowi udało się sprytnie przemycić dość gorzkie przesłanie swojej historii. Chłopcy to przede wszystkim dzieci zamknięte w ciałach dorosłych, nieustannie zmagające się z brutalną rzeczywistością i syndromem Piotrusia Pana. Dzwoneczek stara się jak może trzymać wszystkich razem i jakoś normalnie żyć, się przystosować.
     Bardzo cenię sobie poczucie humory w czytanych przede mnie książkach. Jakub Ćwiek kreuje swoją rzeczywistość sposób, który jak najbardziej mi odpowiada. Kupił mnie swoją historią i będę chciała sięgnąć po więcej jego książek. Mogę po prostu zapomnieć o otaczającym mnie świecie i po prostu dobrze się bawić.
     Podsumowując, Chłopcy Jakuba Ćwieka to świetna historia bądź historie, gwoli ścisłości. Została napisana z pomysłem, sprawnie i z pazurem. Mnie przekonuje przede wszystkim ten pazur właśnie i nie przebieranie w słowach. Nie jestem kruchą dziewczynką, która zostanie zgorszona przez parę bluzgów i dość obrazowe czy nawet brutalne opisy. Jakub Ćwiek nie cacka się ze swoimi czytelnikami, nie podkłada im niczego pod nos. Szacun panie Ćwiek, szacun.
     Chłopców bardzo gorąco wam polecam. Sama jestem bardzo ciekawa dalszych przygód Zagubionych Chłopców. Kto wie, może kiedyś i wy usłyszycie pośród wycia wiatru i warkotu motocyklów okrzyk BANGARANG!? To kolejna dobra polska powieść, którą warto poznać.
     Życzę wam udanego wieczoru. Sama chyba pójdę wreszcie czytać Bez Serca Marissy Meyer. Mimo tego, że jest przecudowna, jakoś nadal nie mogę dotrzeć nawet do połowy. Trzymajcie się cieplutko. Do napisania!

niedziela, 9 lipca 2017

"Szeptucha" Katarzyna Berenika Miszczuk

     Cześć, cześć kochani! Zacznę od tego, że powinnam się wstydzić. Szeptucha leżała na mojej półce zdecydowanie za długo. Wołała mnie, płakała, aż w końcu udało się jej skutecznie przykuć moją uwagę. Z książkami pani Miszczuk jest tak, że jak się je przeczyta, to chce się od razu przeczytać je drugi raz. Albo się umiera z tęsknoty, bo nie ma jeszcze kontynuacji (mam tak teraz, bo przeczytałam już Żercę i cóż, ZAKOŃCZENIE).
     Zaznaczę też, że pani Katarzyna Berenika Miszczuk jest moją ulubioną polską autorką, więc może dlatego też zwlekam z sięganiem po jej kolejne książki, bo nie chcę się pozbawiać od razu całej przyjemności. Pamiętam, jak zachwycałam się tutaj książką Ja, diablica. To była miłość od pierwszego wejrzenia, tak... Wybaczcie mi przydługi wstęp i przygotujcie się na dużą dawkę zachwytów. Zapraszam!

Tytuł: Szeptucha
Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk 
Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 3 luty 2016
Liczba stron: 352
Moja ocena: 8/10

     Jak mogłaby wyglądać Polska, gdyby Mieszko I jednak nie przyjął chrztu? Wystarczyło, żebym usłyszała to pytanie, a już wiedziałam, że muszę, MUSZĘ, przeczytać tę książkę.
     Gosława Brzózka ukończyła medycynę i chcąc, nie chcąc (bardziej to drugie) musi udać się na praktyki do Szeptuchy, wiejskiej znachorki. Z polecania wylądowała w Bielinach, świętokrzyskiej wsi. Gosia to nowoczesna dziewczyna przyzwyczajona do życia w mieście. Najchętniej od razu podjęłaby praktykę lekarską, a tak cały rok musi uczyć się jakichś wiejskich zabobonów! 
     Nie wierzy także w słowiańskich bogów, cierpi na hipochondrię i panicznie boi się kleszczy. Dodajmy do tego jeszcze przystojnego ucznia Żercy, solidną dawkę humoru i mamy z głowy najwyżej dwa wieczory.
     Mamy tutaj przedstawiony świat znany, a jednocześnie całkiem nowy. Oprócz naprawdę ciekawej fabuły możemy poznać obrzędy i wierzenia dawnych Słowian, które przecież nie zostały wyssane "z palca". Nie wiem jak wy, ale ilekroć patrzę na powieści z serii Kwiat paproci, to mam ochotę iść do najbliższej księgarni i kupić Bestiariusz słowiański. W końcu tak dużo wiemy o mitologii egipskiej, greckiej, nawet nordyckiej. O naszej własnej jakoś mało... Wcześniej nie spotkałam się z podobną powieścią, więc mogę powiedzieć tylko jedno słowo: dziękuję!
     Gosława, jako główna postać, naprawdę da się lubić. Przez swoją hipochondrię i paniczny lęk przed kleszczami może wydawać się nieco irytująca, jednak starałam się trochę przymykać na to oko. Gosia jest postacią według mnie bardzo autentyczną. Jako młodziutka dziewczyna tak naprawdę dopiero zaczyna swoje "dorosłe życie". Ma wady, ciągle się uczy i jest to naprawdę, naprawdę świetnie pokazane przez autorkę. 
     Jest też Mieszko. Ja bym tutaj nie musiała nawet dodawać nic więcej tylko tak o, zostawić tę kropkę i poznajcie go sobie, kurde, sami. Nie napisałam tego tutaj dlatego, żeby mnie irytował czy żebym go nie lubiła. Jest wręcz odwrotnie. Tutaj sprawdza się coś, co kiedyś powiedziała mi autorka. Da się to zauważyć jednak tylko wtedy, kiedy czytało się też dylogię (niech wam już będzie...) Wilk i serię diabelsko-anielską. Max jest super bohaterem, Beleth to O MATKO BOSKA!, a Mieszko to już chyba przebił wszystko. 
     Nie wiem czy znajdę kiedyś lepiej wykreowanego męskiego bohatera, ale jak na razie mówię, że jest najlepszy. A co! Nie będę wam tutaj za dużo zdradzać, chociaż pewnie domyśliliście się pewnej rzeczy albo domyślicie się jej szybciej niż ja. Oczywiście miałam swoje przypuszczenia, ale jestem beznadziejna jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju "proroctwa" dotyczące zabiegów fabularnych. Jak mówiłam, że kocham Beletha, no to wychodzi teraz, że Mieszka powinnam ubóstwiać. Coś w tym jest...
     Przejdę teraz do bardzo ważnej cechy ogółem jeśli chodzi o powieści Katarzyny Miszczuk, czyli cudownego poczucia humoru. Komizm sytuacyjny, postaci, dialogów, śmieszne wpadki bohaterów... To jest coś, na co czekam bardzo za każdym razem i tym razem jestem ukontentowana, że tak powiem. Przy czytaniu serii diabelsko-anielskiej łapałam się na tym, że podczas czytania wybuchałam głośnym śmiechem (przy okazji domownicy patrzyli się na mnie nieco dziwnie...) i kiedy czytałam Szeptuchę też mi się to zdarzyło wiele razy. 
     Teraz napiszę o czymś, co łączy się niejako z tym, o czym wspomniałam już powyżej. Mamy okazję obserwować, jak magia przenika się z rzeczywistością. Chodzi mi o to, że mamy obraz naszego kraju i kurcze, tak naprawdę poznajemy go trochę jakby był jakimś całkowicie wymyślonym miejscem. Trochę się poplątałam, ale to naprawdę fajne móc po prostu dać się porwać tej historii i przy okazji się trochę do-edukować. Teraz się czuję jak wielka ignorantka i chyba nie jest mi z tym dobrze.
     To już wszystko ode mnie na razie. Szeptuchę polecam wam z całego serducha. Czytajcie, poznawajcie, KOCHAJCIE! To Katarzyna Berenika Miszczuk, to MUSIAŁO być świetne. Przeczytam i będę chciała mieć na półce wszystko, co wyjdzie spod jej ręki. Jak na razie kolekcja jest kompletna i niezmiernie cieszy moje oczy. Trzymajcie się ciepło, wysypiajcie się dobrze i dużo czytajcie. Do napisania!

środa, 5 lipca 2017

"Krzyk Icemarku" Stuart Hill [recenzja powstała dzięki wspaniałej ekipie moznaprzeczytac.pl]

     Cześć i czołem! Jak to się mówi, przyszła kryska na matyska. Targana wyrzutami sumienia (tak, znamy już ten stan) sięgnęłam po stojący już chyba od lat na mojej półce Krzyk Icemarku Stuarta Hilla. Z tą książką wiąże się dość fajna historia, w której palce maczała załoga MożnaPrzeczytać.
     Ale po kolei. Już parę ładnych lat temu na fanpage'u wyżej wymienionej strony internetowej był organizowany konkurs z okazji Bożego Narodzenia. Jakimś cudem zgarnęłam książkę, o której dziś będę pisać. Warto też wspomnieć o konkursie, bo wygrałam cokolwiek w swoim życiu bodaj dwa razy. Zapraszam dalej!

Tytuł: Krzyk Icemarku 
Tytuł oryginału: The cry of the Icemark
Autor: Stuart Hill
Tłumaczenie: Agnieszka Fulińska 
Wydawca: Galeria Książki 
Data wydania: 18 czerwca 2014
Liczba stron: 496 
Moja ocena: 6/10

     Małe królestwo Icemark znajduje się w niebezpieczeństwie. Graniczy z groźnym najeźdźcą, który ostrzy sobie zęby na, pozornie można by rzec, łatwy łup. Zaczyna się ostra zima, a północne wiatry przynoszą wieść o rychłym najeździe... 
     Król, chcąc dać swojej jedynej córce a zarazem następczyni tronu czas, aby zabrała poddanych i ewakuowała się ze stolicy, zebrał niewielką armię i ruszył do walki.
     Thirrin Freya Silnoręka Lindenshield, Rysica Północy, nie chce jednak oddać Icemarku bez walki i uciec z podkulonym ogonem. Postanawia udać się w nieznane północne krainy. Przyjdzie jej zawrzeć osobliwe sojusze, żeby odeprzeć atak wroga.
     Czy młodziutka królowa zdoła zaskarbić sobie sympatię i lojalność mieszkańców Krainy Duchów, z którą woje toczył jej ojciec? 
     Fabuła Krzyku Icemarku składa się z elementów typowych dla klasycznej fantastyki. Wymyślone królestwo, magiczne stwory, a w końcu walka o suwerenność. W swoim debiucie (myślę, że warto to zaznaczyć) Stuart Hill nie stworzył niczego nowego.
     Trudno mi powiedzieć, dlaczego Krzyk Icemarku męczyłam pół miesiąca. Styl autora nie jest ciężki, myślę więc, że mogło to wynikać z rozwoju akcji, który najszybszy nie był.
     Ja rozumiem, że Thirrin musiała odbyć swoje wędrówki i dyplomatyczne gadki, ale to mogło trwać krócej niż 3/4 powieści. Bo do samej walki jako takiej dochodzi na sam koniec powieści. W takim razie jednak całość śmiało mogła być skrócona o jakieś 150-200 stron. Byłoby łatwiej i przyjemniej przez to przebrnąć.
     Napisałam kiedyś, że Thirrin wydaje się postacią, którą mogłabym pokochać, ale nie do końca tak jest. Jestem świadoma, że wszystko można zwalić na fakt, że ma tylko czternaście lat. Była jednak dość irytująca. Na szczęście nie przez cały czas. Zachowuje się jak typowy rozpuszczony bachor. Nie słucha rad starszych, bardziej doświadczonych od siebie ludzi. Nieraz w złości tupie nóżką i myśli, że z góry należy się jej szacunek. No nie do końca. W końcu stała się dla mnie znośna i chyba nic cieplejszego do jej postaci nie poczuję.
     Być może mam nie tyle problem z samą fabułą, ile z postaciami. Żadna z nich mnie nie porwała. Byli bo byli, a jakby ich nie było, pewnie nie zrobiłoby mi to wielkiej różnicy. Zakładam, że to Oskan miał być tym zaskakującym bohaterem, ale  mnie jakoś nie oczarował, niestety. 
     Podsumowując już, bo raczej nic więcej nie mam do powiedzenia: Krzyk Icemarku to dobre, poprawne fantasy. Chciałam, żeby ta historia mnie porwała, ale tak niestety się nie stało. Wyczytałam gdzieś, że Kroniki Icemarku mają obejmować cztery tomy. Po drugi sięgnę na pewno, bo go mam. Jednak jeśli mi się nie spodoba, to pozostałe raczej sobie odpuszczę.
     Czy polecam? Do życia wyjadaczy znających klasyczne motywy w fantastyce raczej nic nie wniesie. Uważam, że to mimo wszystko dobry tytuł dla osób dopiero zaczynających przygodę z fantasy, nie znających dużej ilości tytułów z tego gatunku. To taka bajeczka, dość delikatna historia bez zbytniej brutalności.
     Życzę wam dobrej, zaczytanej nocy i słodkich snów. Do napisania!

     Za książkę serdecznie dziękuję załodze Można Przeczytać.