wtorek, 27 października 2015

"Powrót" Deborah Harkness

     Witajcie kochani! Dzisiaj chcę opowiedzieć wam o książce, którą przeczytałam na początku września, zanim jeszcze wpadłam w wir mniej pasjonujących lektur omawianych w szkole. Mowa o czwartej, zwieńczającej już serię, części Księgi Wszystkich Dusz. Problem w czytaniu końcówek naprawdę dobrych serii polega na tym, że chcę się czytać, ale równocześnie nie chce się zakończyć przygody. Przy recenzji poprzednich części byłam zachwycona. I tym razem, po raz ostatni już, również dałam się oczarować.
     Seria stworzona przez Deborah Harkness jest przesycona magią, miłością, tajemnicą praz przygodą. Diana i Matthew ciągle spędzają czas w przeszłości. Wydaje się, że zapomnieli o Ashmole'u 782, gdyż trak bardzo pochłonęły ich codzienne sprawy. W końcu jednak wpadają na jej trop, i to dość nieoczekiwanie. Diana, oprócz pogoni za nurtującą ją tajemnicą musi się zmierzyć z tym, kim naprawdę jest. Na pomoc przybywają czarownice, które usiłują nauczyć ją czarów. Nie jest to jednak takie proste, ponieważ aby czarować, musi sama stwarzać zaklęcia, lecz nie może ich odtwarzać. Gdy wydaje się, że nie będzie musiała zmierzyć się z niczym ponadto, królowa Elżbieta posyła po nią na dwór. Skomplikowanej sytuacji nie poprawia Cesarz, który wydaje się nadmiernie nią interesować. Tymczasem na wierzch wychodzą kolejne zaskakujące fakty z przeszłości Matthew. Jednak nie można było oczekiwać, aby liczący sobie tysiąc pięćset lat wampir nie miał bogatej i nader skomplikowanej historii.
     Powrót nie wydaje się być książką, o której można bardzo wiele napisać. Trzeba samemu przeczytać i na własnej skórze poczuć tą magiczną atmosferę. Jedyne, co mi się w tej książce nie podobało, to nie zakończenie wszystkich wątków. No bo... co dalej z Kongregacją, z przymierzem rodziny Matthew, jakie stworzyli z demonami i czarownicami? Z Peterem Knoxem i jego odkryciem? Wreszcie to, co mnie najbardziej ubodło: nie rozwiązanie do końca wątku tajemnicy Ashmole'a 782! No bo ludzie! Kto tak robi? Nie mogę powiedzieć, żeby pozostawienie cienia tajemnicy i nutki niedosytu nie mało sensu. Ale ja tak lubię jak wszystko się wyjaśnia. Cóż, mówi się, że niedosyt jest lepszy niż przesyt.
     Takim oto sposobem na pierwszy plan wysuwa się uczucie, które zrodziło się między Dianą i Matthew. Tajemnica zagubionej księgi tworzyła niejako tło całości i zostało to wyraźnie podkreślone pod koniec powieści. Otwarte zakończenie pozostawia niedosyt i ja na pewno będę tęsknić za Dianą i Matthew. Tworzą parę idealną, a jednocześnie nie są od siebie tak totalnie uzależnieni. Wiecie, Diana jak na porządną czarownicę z rodu Bishopów przystało, potrafi sobie radzić sama. Jest silna i niezależna. Naprawdę, chylę czoła przed panią Harkness za nie stworzenie kolejnej jęczącej, całkowicie zależnej od mężczyzny, bohaterki. Literaturze potrzebne są silne kobiece osobowości.
     Ogromnie polecam wam całą serię. Jest wspaniała, magiczna i na pewno nie będziecie się przy niej nudzić. Jeśli już miałabym wybierać, moją ulubioną częścią byłaby pierwsza. Cała seria posiada niesamowity klimat i naprawdę warto po nią sięgnąć. Do napisania i pamiętajcie: W każdym końcu kryje się nowy początek.

wtorek, 20 października 2015

"Bale maturalne z piekła"

     Cześć wszystkim! Wow, doczekałam się tysiąca odwiedzin! Mimo, że rzadko ktoś tutaj komentuje, widzę, że jednak tutaj zaglądacie. Bardzo się z tego powodu cieszę i dziękuję wam za wszystkie miłe słowa odnośnie recenzji i opowiadań... Motywujecie mnie, żeby wciąż pisać.
     Dzisiaj przybywam do was z recenzją książki, która nie zachwyciła mnie ani nie skradła mego serca w całości. Trzeba jednak przyznać, że ma w sobie to coś, a jej lektura była przyjemnością. Do przeczytania Balów maturalnych z piekła ostatecznie przekonały mnie nazwiska na okładce. Opowiadania napisały Stephenie Meyer, Meg Cabot, Kim Harrison, Michele Jaffe, Lauren Myracle. Nie spotkałam się z twórczością dwóch ostatnich wymienionych kobiet. Autorki między innymi Zmierzchu, Pamiętnika Księżniczki oraz trylogii o Madison Avery popisały się tym razem w krótkiej formie. Co z tego wyszło?
     Motywem przewodnim opowiadań jest bal maturalny. Właściwie jestem pod wrażeniem oryginalności kolejnych opowiadań, bo mimo wspólnego tła były całkiem od siebie różne. Czytałam tę książkę na telefonie jakoś w połowie sierpnia i dała radę jako lektura wakacyjna. Najmniej podobało mi się chyba pierwsze z pięciu opowiadań. Najbardziej za to przypadło mi do gustu opowiadanie o nastoletniej wonder woman. Przyznam, że autorka (nie pamiętam która z nich, nie bijcie) totalnie mnie zaskoczyła zastosowanym w pewnym momencie fabuły zwrotem akcji. Potem nastąpiło ponowne zaskoczenie, ponieważ Kim Harrison uraczyła czytelników początkiem historii kontynuowanej w powieści Umarli czasu nie liczą, którą bardzo miło wspominam. Nadal nie przeczytałam całej trylogii... W pozostałych opowiadaniach panie dały radę. To opowiadania, które sama mogłabym napisać. Fantastyka to mój ulubiony gatunek, więc siłą rzeczy nie nudziłam się przy lekturze. Było ciekawie, momentami nawet strasznie. To nie żadna górnolotna literatura, nie wnosi niczego ważnego do życia, jednak przeczytanie tej książki nie jest całkowitą stratą czasu. Gdybym tak nie kochała fantastyki, przeszłabym obok Balów maturalnych zupełnie obojętnie. W tej książce jest jednak coś, co zdoła przyciągnąć czytelnika, nie nadaje się jednak dla osób, które szukają porządnych wrażeń.
     Podsumowując, tragicznie nie jest. Moja ocena to 6/10. Madison Avery oraz Miranda skopująca tyłki złym bandziorom ratują tą książkę. Nieczęsto sięgam po zbiory opowiadań, ponieważ wolę, gdy historia jest porządnie rozpisana a autor daje czas na przywiązanie się do postaci. Sama nie piszę jak na razie niczego co przekraczałoby 20 stron i niedosyt jest zawsze lepszy niż przesyt, jednak jeśli już zaczytam się w jakiejś historii, to po prostu lubię, gdy jest opowiedziana od początku do końca. Mogłabym wam pokrótce streścić treść każdego z opowiadań, ale lepiej będzie, jeśli sami po nie sięgniecie, jeśli macie ochotę mimo wszystko miło spędzić czas. Na razie to wszystko ode mnie. Do napisania!

środa, 7 października 2015

Morganville: The Series

     Na początku pragnę zaznaczyć, że nie będzie to pozytywna notka i nie będę sypała serduszkami na prawo i lewo. Jeśli spodobał ci się ten serial, albo nie zaznajomiłeś się z książką, albo wisi ci to, że w EKRANIZACJI zmienili wszystko według własnego widzi mi się.
     Cześć wszystkim! W ten właściwie nijaki pod względem pogodowym dzień pragnę się z wami podzielić opinią o EKRANIZACJI. Pragnę zaznaczyć, EKRANIZACJI, która dziwnym trafem ekranizacją NIE JEST. Nie rzucałabym się tak bardzo, gdyby seria napisana przez Caine Rachel nie byłą jedną z moich ulubionych książek, ale niestety, jest. Gdyby nie to, że znalazłam po szkole w księgarni książkę, na którą poluję z uporem maniaka, miałabym zły humor. ALE JAK? JAK NA LITOŚĆ BOSKĄ MOŻNA POPEŁNIĆ ZBRODNIĘ NAD TAK DOBRYMI, DOPRACOWANYMI KSIĄŻKAMI? NO JAAAAK, JA SIĘ PYTAM? Najśmieszniejsze jest to, że na zdjęciach sama Rachel Caine stoi uśmiechnięta obok osób grających w tej szmirze. Gdybym ja była autorką, wyparłabym się jakiegokolwiek udziału w produkcji. Mogłabym poczekać dłużej, na porządny serial czy film, gdyby zrobili go porządnie. Oczywiście nie zaakceptowałabym niczego, co chociaż odrobinę odbiegałoby od fabuły. Fabuła stworzona przez Rachel Caine to skarb, naprawdę.
     Postanowiłam odłożyć recenzje, z którymi zalegam, ponieważ wczoraj obejrzałam do końca ten "serial". Może się dziwicie, ale ja zwykle kończę to, co zaczynam. Nawet trylogię E L James, co było straszne. Zacznę może od kwestii technicznych. Produkcja liczy sobie zaledwie sześć odcinków, a każdy z nich trwa około dziesięciu minut. O co chodzi? Bo tego zabiegu to ja nie rozumiem. Przez to w tej powiedzmy godzinie upchnęli wątki z co najmniej sześciu ksiąg. Zbrodnia, powiadam wam. Od razu wprowadzili Amelie (oraz umowę z Claire), Myrnina, wyjawili tajemnice Michaela oraz Olivera... Gdyby jeszcze gdzieś po drodze wyskoczył Bishop niczym Filip z konopi - chybabym padła na zawał. Początek był jeszcze jako-tako zgodny z książką. Akcja z pralką jeszcze do przeżycia. Ale postać Moniki Morell już nie. W książce z pewnością nie była ciemnoskóra. Dobrze natomiast oddali jej charakter - była dokładnie tak samo sukowata jak być powinna. Następnie nieco poobijana Claire udała się do domu Glassów. Inaczej wyobrażałam sobie ich miejsce zamieszkania - w książce chyba nie był biały, ale co ja tam wiem? Pozmieniajmy wszystko, niech fani będą wkurzeni! Za Claire przybłąkała się Monica ze swą świtą oraz z Brandonem na dokładkę. Wątek jawnego ataku na dom został wyciągnięty totalnie z dupy. I ta próba podpalenia? What the... Następnie wszystko już potoczyło się bardzo szybko. Postaci i wątki zaczęły przewijać się z szybkością światła. Fabuła ogółem ssie. Nie dość, że wepchnęli tam wszystko co się dało, to jeszcze dołożyli sceny, których w ogóle w książkach nie było. Najbardziej rozśmieszyła mnie walka Moniki z Michaelem. Jeśli szukacie mało ambitnej rozrywki oraz czegoś do śmianie się lub popłakania - mogę polecić.
     Fabułę z grubsza omówiłam, pora na postacie. Trudno mi przyczepić się do Claire, chociaż wyobrażałam ją sobie inaczej. Shane jest przystojny, okej. Eve w ogóle mi nie pasuje. Michael też nie, za brzydki. Gdzie te anielskie loczki? Uratowali się tym, że zagrał na gitarze w jednej scenie i to było fajnie. O Monice już pisałam powyżej. Pora na Myrnina - nie, nie i nie. Wyglądał za mało szalenie. Ale za kapcie króliczki mogę dać mu plus. Amelie od biedy może być, ale wyobrażałam ją sobie bardziej władczą i nie wiem, zimną? Na koniec Oliver i tutaj nie mam za bardzo się do czego przyczepić, bo generalnie przedstawili go poprawnie. Hipisowski wygląd jest, tak samo długie włosy. Tylko dlaczego wdał się w spisek z Moniką? Chyba nikt nie wie...
     Podsumowując, podczas oglądania nie wiedziałam za bardzo czy się śmiać czy płakać. Generalnie nie spodziewałam się cudów, bo zawsze, za każdym dosłownie razem wszystko pozmieniają i można by już dochodzić czy to ekranizacja, czy jednak nie. Osobom, które nie czytały może się podobać, ale fanom książek już raczej nie. Mnie nie pozostało już nic innego, jak skolekcjonować serię i zaczytać się do upadłego. Serial tak bardzo mnie zawiódł, bo mimo wszystko po cichu liczyłam na coś więcej i na coś lepszego. Na koniec wstawiam zdjęcia obsady. Powrócę do was niebawem z recenzją którejś książki, o której tu jeszcze nie pisałam. Trzymajcie się i do napisania!

     Claire, Shane, Michael i Eve:


     Myrnin:


     Monica:


     Amelie:


     Oliver:

niedziela, 4 października 2015

Wrześniowy book haul #2!

     Cześć! Październik rozpanoszył się już całkowicie, ale w dzisiejszej notce przychodzę do was z book haulem, już drugim na blogu! Wrzesień był dobrym miesiącem. Udało mi się kupić aż 10 książek, cena większości nie przekraczała dziesięciu złotych, więc opłacało się. Księgarnia Świat Książki jest najlepsza pod względem ofert! Dobra, Allegro też. Stosik z bieżącego miesiąca też będzie niemały, ponieważ przewiduję swoją obecność na Targach Książki w Krakowie, i mam nadzieję wyłowić kilka dobrych okazji. Ostatnio szczęście mi sprzyja, natykam się co rusz na książki za 10 złotych. Żeby nie przedłużać, oto wrześniowy stosik!










sobota, 3 października 2015

"Mąż, którego nie znałam" Sylvia Day

     Cześć kochani! Korzystając z tego, że w weekend nie muszę robić wiele do szkoły, postanowiłam, że dodam notkę na bloga. W dalszym ciągu mam kilka zaległych, a nie mogę zwlekać z tym w nieskończoność. 
     Chcę opowiedzieć wam o książce Mąż, którego nie znałam autorstwa Sylwii Day. Pozycja ta w żadnym stopniu mnie nie zachwyciła. Mało tego, okazała się banalna i przewidywalna. W dodatku działo się w niej skandalicznie mało. Ale czy można by spodziewać się czegoś więcej po erotyku z niższej półki?
     Po Greyu powinnam skończyć sięgać po książki pokrewne temu wątpliwemu arcydziełu. Jednak czytałam Dotyk Crossa, który nawet mi się spodobał i postanowiłam sprawdzić, jak Sylvia Day poradziła sobie z innymi książkami. Na szczęście nie kupiłam tej książki, bo miałabym ochotę niechybnie się jej pozbyć. Czytałam ją na komórce. Liczy sobie około dwustu stron, więc uporałam się w nią w kilka dni. Nie porzucam książek, które zaczynam czytać, no chyba, że jestem na początku i jeszcze nie wkręciłam się dobrze w historię. 
     Może na początku trochę posłodzę. Dobre strony tej powieści to początkowe lata XIX wieku. Autorce udało się stworzyć klimat. Drugi pozytyw to kreacja Isabel Pelham-Grayson, która jest silną i niezależną kobietą. Wyłamuje się z głupiutkich i szczebioczących panien na wydaniu, które przy każdej sposobności zrobią wszystko, żeby upolować dobrego kandydata na męża. Nie daje sobą pomiatać i można odnieść wrażenie, że małą ją obchodzą zasady obowiązujące w towarzystwie. Zwykle robi to, na co ma ochotę. I może sobie na to pozwolić, pochodzi bowiem z wysoko usytuowanej rodziny. Dodatkowo grzeszy urodą, co było do przewidzenia, ale nie przeszkadzało mi to za bardzo.
     Przejdźmy do minusów, których doszukałam się nieco więcej. Jak mówiłam, książka mnie nie porwała. Szkoda, że Sylvia Day nie umie zrównoważyć scen seksu z jakąkolwiek prężną i wartką akcją. To mogłoby być coś. Takie książki byłabym w stanie łyknąć z przyjemnością jak Rasę Środka Nocy Lary Adrian. Pierwszy minus to wspomniane już wyżej sceny seksu. Da dużo, za często, aż do porzygu. Ja nie wiem, jak można pozbawić swoje dzieła fabuły na rzecz takiego czegoś. Po prostu masakra. Drugi minus to Gerard Grayson, będący obiektem westchnień głupich trzpiotek na dworze. Po stracie dziecka, które miała wydać na świat jego kochanka, która niestety również nie przeżyła połogu, wyjechał. Zostawił Isabel zupełnie samą, chociaż była już wtedy jego żoną. A co tam, yolo! Bodajże po dwóch latach wrócił, kompletnie odmieniony. Nie tylko zjarało go słońce bo ciężko pracował na roli (to nie żart) ale i przestał traktować Pel niczym pasujący do wystroju wnętrza mebel. Isabel opierała mu się, jednak nie na długo. Któż przecież mógłby długo ignorować zaloty jurnego byczka, jakim jest Gray? Nie umiem powstrzymać jadu, ale naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego sięgnęłam po tę książkę. Musiałam ulec chwili słabości. Największy minus to brak akcji. Cała historia miota się między proszonymi herbatkami i obiadkami a igraszkami małżeństwa Graysonów w alkowie.
     Podsumowując, Mąż, którego nie znałam, to książka, której wam nie polecam. Jeśli lubicie wartkie akcje i porządną fabułę, w której coś się dzieje to podczas czytania Sylvii Day wynudzilibyście się na śmierć. Książka może się spodobać osobom, które są zachwycone literaturą erotyczną pokroju 50 twarzy Greya. Ja niestety nie zaliczam się do fanek mało ambitnych dziełek z niższej półki. Sylvia Day skorzystała z szału na E L James i wyszło jej to na dobre jeśli chodzi o poczytność. Jest to dla niej z drugiej strony krzywdzące, bo pisze o niebo lepiej niż jakaś napalona baba w średnim wieku. Moja ostateczna ocena to 5/10. W tej książce nie ma nic zaskakującego, żadna postać nie pozostaje na dłużej w pamięci czytelnika, a akcja jest warta jak woda w sadzawce.
     Ostatnio coraz częściej trafiam na książki, które średnio mi się podobają lub wręcz nie podobają mi się w ogóle. Nic w tym dziwnego, bo czytam dużo i sięgam po wszystkie gatunki. Ograniczanie się moim zdaniem byłoby głupotą. Powrócę do was niebawem z wrześniowym book haulem! Tak, znowu kupiłam książki... Do napisania!