Cześć! Dzisiaj przychodzę do was z recenzją książki, która złamała mnie więcej niż jeden raz. Dlaczego nie mogę czytać normalnych książek, które zostawiłyby moje emocje w spokoju? Chociaż w sumie jestem masochistką, więc sobie jeszcze pewnie dużo takich poczytam.
Będzie mowa o Arsenie. Książce, którą wiedziałam, że przeczytam już zaraz po przewróceniu ostatniej strony pierwszej książki od Szóstego Zmysłu. Nie wiem pod względem jakich kryteriów wybieracie książki, ale robicie to cholernie dobrze. Cóż, zapraszam dalej, bo to, co Mia Asher nawyprawiała w swojej powieści...
Tytuł: Arsen
Tytuł oryginału: Arsen. A broken love story
Autor: Mia Asher
Tłumaczenie: Iga Wiśniewska
Wydawca: Szósty Zmysł
Data wydania: 15 listopada
Liczba stron: 512
Moja ocena: 8/10
Myślę, że można by pokusić się o stwierdzenie, że Catherine jest prawdziwą szczęściarą. Ma świetną pracę i cudownego męża. Mam na myśli NAPRAWDĘ cudownego. Ben nie widzi świata poza swoją żoną.
Jednak na tym idyllicznym obrazku w pewnym momencie pojawia się rysa. Poznajemy historię Cathy w momencie, w którym zmaga się z niemożnością donoszenia ciąży. Cierpi na przypadłość, którą określa się jako nawracające poronienie.
To ją powoli niszczy. Ma trzydzieści jeden lat i bardzo chciałabym zostać matką. W pewnym momencie zaczyna sądzić, że nie jest kobietą w pełnym tego słowa znaczeniu, ponieważ nie może dać dziecka sobie i mężczyźnie, któremu bardzo kocha.
Równolegle z obecną historią Catherine opowiada nam historię swojego związku z Benem. Pewnego dnia wybierając się na uczelnię zapomniała parasola i od tego wszystko się zaczęło. Dziewczyny, pewnie wyobrażałyście sobie nieraz sceny z romantycznych filmów, kiedy ona i on całują się w deszczu? Cóż...
Cathy po raz kolejny zachodzi w ciążę. Czwarty raz. Boi się, tak bardzo się boi mieć nadzieję. Tymczasem jej szefowa a zarazem bliska przyjaciółka Amy wysyła ją na lotnisko po żonę i syna nowego właściciela hotelu, w którym nasza główna bohaterka pracuje. Samolot ląduje. Wita ją elegancka kobieta i ON. Arsen, łamacz niewieścich serc oraz posiadacz niesamowitych niebieskich oczu.
Właściwie nie mogę wam zdradzić nic więcej ale tajemnicą nie jest, że coś się zadzieje i przy Arsenie wszystkie kontrolki bezpieczeństwa będą wściekle migać na czerwono. Bo ta relacja może okazać się naprawdę bardzo niebezpieczna.
Zacznijmy od tego, że ja Arsena przeczytałam w przeciągu doby, a ta książka zdecydowanie należy do grubasków. Cóż, nocka w pracy też pomogła, ale mimo wszystko rozprawiłam się z nią migiem bo od tej historii nie sposób się oderwać. Naprawdę się cieszę, że nie musiałam, bo bym chyba uschła z ciekawości. Autorka pozostawiła moje serce w strzępach.
Mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową i muszę powiedzieć, że autorka operuje świetnym stylem. Strony przewraca się naprawdę migiem. Teraz dość ważna dla mnie kwestia: czy ja w ogóle polubiłam Cathy? Chyba jednak nie. W pewnym momencie zaczęła zachowywać się jak Anita z Idealnej Magdy Stachuli, bo tutaj mamy poruszony ten sam problem, czyli niemożność zajścia w ciążę tudzież urodzenia dziecka. To było nie do zniesienia, naprawdę. Miałam ochotę wrzeszczeć: to z twoim ciałem jest coś nie tak, ale nie każ za to innych, do jasnej...! No i to, co wyprawia później. No po prostu coś mną targało. Wybaczcie, ale dla tej pani mówię NIE.
Już odszedł.
Nagle czuję się bardzo samotna.
Odszedł.
Oszołomiona, świadoma, że wyglądam pewnie jak podtopiony szczur, rozglądam się za taksówką. Myślałam, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach albo w książkach, nie w prawdziwym życiu.
W każdym razie nie w moim.
Przeczytałam rekomendację Corinne Michaels. Tak żeby było zabawnie, autorka Consolation napisała sobie blurba do Arsena, czemu nie? Stwierdziłam: o nie, nie, kobieto. Nie masz racji. Ale później, gdy wróciłam do tych słów po poznaniu już całej historii stwierdziłam, że może jednak w jakimś stopniu jej słowa mają sens. Bo to prawda, że każde z tej trójki po trosze jest ofiarą i tkwi w swoistym piekle. Co nie zmienia faktu, że nie lubię Cathy, sorry not sorry.
Myślałam, że po przeczytaniu ostatniego rozdziału wiem już wszystko i naprawdę miałam dość tej szarpaniny. Wtedy przeczytałam epilog i to mnie już kompletnie złamało. TAKICH. RZECZY. SIĘ. NIE. ROBI. KOBIETO! O moich wewnętrznych bataliach i próbach powstrzymywania się od osądów nie wspomnę. No i koniec końców trochę osądzałam, przeklinałam w myślach... Dobra książka. Tak, tak, polecam, POCIERPCIE SOBIE.
Tak już na poważnie zbliżając się do końca bo i nie ma co więcej gadać: Mia Asher stworzyła kawał świetnej historii. Ta burza, która szalała w środku mnie tylko podnosi jej wartość. Za książkę bardzo serdecznie dziękuję wydawnictwu Szósty Zmysł. Kocham was. Nienawidzę was. Cudownie wydajecie swoje książki.
Życzę wam udanego dnia moi kochani. Trzymajcie się cieplutko. Do napisania!