No cześć! Dziś przychodzę do was z kolejną książką, do której przeczytania popchnęła mnie chęć obejrzenia ekranizacji. Koleżanka wychwalała serial Wielkie kłamstewka pod niebiosa, więc postanowiłam sprawdzić, co w trawie piszczy. Najpierw jednak przeczytałam książkę.
Tytuł: Wielkie kłamstewka
Tytuł oryginału: Big little lies
Autor: Liane Moriarty
Tłumaczenie: Małgorzata Moltzan-Małkowska
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data wydania: 14 lutego 2017
Liczba stron: 496
Moja ocena: 9/10
Do małego miasteczka na przedmieściach Sydney przeprowadza się Jane wraz ze swoim pięcioletnim synkiem, Ziggym. Kiedy odwozi swojego syna do przedszkola, zauważa kobietę ze skręconą kostką i postanawia jej pomóc. Od tego wszystko się zaczęło - od wypadku na drodze.
W powieści Liane Moriarty poznajemy historię trzech kobiet: wymienionej przeze mnie wyżej Jane, Madeleine oraz Celeste. Oprócz tego, że mają dzieci w tym samym wieku, główne bohaterki połączyła silna więź. Madeleine wzięła Jane pod swoje skrzydła i stały się prawdziwymi przyjaciółkami.
Jest też Celeste. Piękna i skryta, żona młodszego od siebie biznesmena oraz matka dwójki urwisów. Jej stonowany sposób bycia stanowi uzupełnienie przebojowego charakteru Madeleine. Z każdą kolejną stroną coraz lepiej poznajemy życie każdej z nich. Czy życie w małym miasteczku to wyłącznie sielanka? A może ktoś ukrywa prawdę o sobie?
Jak już wspominałam we wstępie, pewnie ta książka na swoja kolej jeszcze trochę by poczekała, gdyby nie serial HBO, do którego obejrzenia koleżanka zachęciła mnie tak bardzo. Wielkie kłamstewka wciągają od pierwszej strony. Narracja jest prowadzona w trzeciej osobie. Kolejno obserwujemy codzienność Maddie, Jane i Celeste.
Madeleine trzymała nastrój pod kontrolą niczym wściekłego psa na krótkiej smyczy. Na boisku roiło się od rozgadanych rodziców i rozwrzeszczanych maluchów. Ci pierwsi stali nieruchomo, podczas gdy drudzy miotali się wokół nich jak kulki w automatach do gry. Byli tam rodzice świeżo upieczonych przedszkolaków z promiennymi, nerwowymi uśmiechami na twarzach. Były matki szóstoklasistów w ożywionych, nieprzepuszczalnych grupkach, niekwestionowane królowe szkoły. Nie zabrakło również Blond Paziów, muskających palcami swoje odświeżone fryzury.
Ach, było wspaniale. Ten wietrzyk znad oceanu. Roześmiane twarzyczki dziatek i - ożeż w mordę kopany - jej były mąż.
Od początku wiadomo, że na wieczorku integracyjnym doszło do tragedii - ktoś zginął, ale do ostatnich stron nie wiadomo kto. Nie pamiętam, żebym kiedyś wcześniej spotkała się z takim zabiegiem. Jest to sprytne zagranie ze strony autorki, bo czytelnik cały czas chce się dowiedzieć, co dokładne się wydarzyło i kto stracił życie. Z drugiej strony perypetie Jane, Madeleine i Celeste są na tyle ciekawe, że je także śledzi się z zapartym tchem.
Ja wiem jak to brzmi: śledzenie z zapartym tchem losów bohaterów obyczajówki. Jest coś jednak niezaprzeczalnie przyciągającego w opowieściach o małych społecznościach. Niby wszyscy wszystko o sobie wiedzą, a wystarczy tylko zajrzeć pod powierzchnię, żeby odkryć prawdę. Czasami trudną prawdę. Wielkie kłamstewka skłaniają także po trosze ku refleksji. Czy można usprawiedliwić kłamstwo, żeby chronić siebie, swoich przyjaciół czy rodzinę?
Przejdę teraz do moich wrażeń po obejrzeniu pierwszego sezonu (twórcy postanowili opowiedzieć tę historię nieco dalej i ja jestem zachwycona i na maksa podekscytowana) Big little lies. Od momentu, kiedy usłyszałam pierwsze dźwięki z czołówki wiedziałam, że przepadłam na amen. Dobór aktorów, cudowne kadry, muzyka - wszystko tworzy niezwykle spójną całość. Jestem usatysfakcjonowana, że postanowiono trzymać się wiernie wydarzeniom z książki w jakichś dziewięćdziesięciu procentach. Kilka wątków zostało zmienionych; tu coś dodano, coś pominięto... Jednak nie mogę się uczepić niczego. Jest idealnie.
Nie mogę nie wspomnieć o fenomenalnej grze aktorskiej, szczególnie Nicole Kidman, która wcieliła się w piękną i zdystansowaną Celeste Wright. Trudno byłoby mi chyba wyobrazić sobie lepszą aktorkę do tej roli. Kiedy Kidman tylko pojawiała się na ekranie, nie mogłam oderwać wzroku. Właściwie od każdego na ekranie. Na wyróżnienie z mojej strony zasługuje także Alex Skarsgard, którego jestem fanką, odkąd obejrzałam True Blood. Na początku nie wiedziałam, że zagrał właśnie męża Celeste, ale wyszło mu to. Po prostu.
Wspomniałam już wyżej, że będzie drugi sezon i czekam na niego z niecierpliwością. Serial kończy się tak samo jak książka, więc jestem ciekawa, jak twórcy opowiedzą nam dalszą historię. Na pewno wrócę do pierwszego sezonu. Dawno nie oglądałam tak dobrego serialu.
Cóż, to wszystko ode mnie. Trzymajcie się cieplutko. Do napisania!