piątek, 29 września 2017

"Trzecia" Magda Stachula

     Witajcie moi drodzy tego pięknego, jesiennego dnia! Dzisiaj klimat nieco się ochłodzi. Będzie nieco niepokojąco, może nawet sprawdzicie, czy drzwi do waszych domów są dobrze zamknięte... Zapraszam na recenzję Trzeciej Magdy Stachuli.

Tytuł: Trzecia
Autor: Magda Stachula
Wydawca: Znak Literanova
Data wydania: 3 lipca 2017
Liczba stron: 400
Moja ocena: 8/10

     Eliza jest terapeutką. Spędza godziny na próbach rozwiązania problemów swoich pacjentów. Poznajemy pokrótce ich charakterystykę i to, co główna bohaterka o nich myśli.

     W pewnym momencie Eliza zauważa, że ktoś ją obserwuje. Zaczęło się od zauważonego kątem oka mignięcia lampy aparatu. Później usłyszała głosy w mieszkaniu. Potem ktoś stał za jej drzwiami i nasłuchiwał.

     Eliza zaczyna wpadać w panikę. Jedyną ostoją i mostem do normalności jest jej brat. Na jednym z meczy poznaje mężczyznę - Borysa.

     Borys pochodzi z Rosji, czym z miejsca punktuje u Elizy - rusofilki, jak sama siebie określa. Facet okazuje się wprost fantastyczny. Ich związek rozwija się bardzo szybko. Wkrótce też postanawiają razem zamieszkać.

     Eliza jednak nie wie, że ktoś wciąż ją obserwuje. Ma też pewną listę. Ona jest na niej trzecia. O co tu tak naprawdę chodzi? Czego chce tajemniczy prześladowca? 

     Czytałam już jakiś czas temu Idealną, debiut tej samej autorki. Nie mogę więc sobie odpuścić i zaraz przejdę do małego porównania obu książek. Trzecia, tak samo jak jej poprzedniczka jest prowadzona w narracji pierwszoosobowej z kilku perspektyw. Ponownie z początku wydaje się, że przedstawieni bohaterowie nie mają z sobą nic wspólnego. Kompozycja jest więc taka sama. Autorka jednak zdecydowała się na nieco inny zabieg niż w przypadku swojej pierwszej książki.

     Mianowicie, dość szybko wyjaśnia się, kto jest głównym czarnym charakterem. Dość ciekawie było obserwować rozwój historii już wiedząc. O ile w przypadku Idealnej nie mogłam rozkminić zagadki aż do momentu, kiedy Magda Stachula postanowiła odkryć wszystkie karty, to tym razem naprawdę da się odkryć koneksje między postaciami dość łatwo. Nie umiem powiedzieć, na ile to mógłby być zabieg przemyślany. Cóż, gdy ja mówię, że fabułę da się przewidzieć, to zagadka naprawdę nie jest zbyt skomplikowana.

     Oczywiście nie mówię tego o tym, co okazuje się pod koniec książki, bo tego nie przewidziałam. Mówię o głównym plot-twiście, kiedy przyszłość Elizy się ujawnia i już wszystko, wszystko wskakuje na swoje miejsce. Co do bohaterów, to jakoś specjalnie się do nikogo nie przywiązałam. Magda Stachula stworzyła bohaterów, z którymi ja osobiście nie chciałabym się przyjaźnić czy coś.

     Dość ciekawym i oryginalnym zabiegiem moim zdaniem były motywacje antagonisty. Nie mogę oczywiście powiedzieć ani słowa więcej, ale z takim zamysłem do tej pory raczej się jeszcze nie spotkałam. Dlatego być może dałam tej książce tak wysoką notę. Za samo zakończenie, poprowadzenie fabuły i tak dalej.

     Tak naprawdę nie mam do powiedzenia nic więcej. To thriller psychologiczny, więc wiecie. Każde kolejne zdanie mogłoby okazać się niewybaczalnym spoilerem. Trzecią wam polecam. Nie jest to jakiś must read, ale z pewnością warto ją przeczytać. Gdy się tak głębiej zastanowię, to chyba Idealna podobała mi się bardziej...

     Trzymajcie się cieplutko moi kochani. Mam nadzieję, że jeszcze nie byliście zmuszeni powyciągać ciepłych swetrów z szaf, gdyż taki zabieg to definitywne pożegnanie lata. Życzę wam zaczytanego wieczoru i tradycyjnie już, do napisania!

wtorek, 26 września 2017

"Uwięziona w bursztynie" Diana Gabaldon

     Cześć i czołem! Witam was bardzo serdecznie tego cudownego wieczoru! Dzisiaj przychodzę do was z cudownym grubaskiem, drugim tomem serii Obca autorstwa Diany Gabaldon. Te ponad osiemset stron czytałam ponad pół miesiąca. Kochani moi, co to była za lektura... Zapraszam dalej.

Tytuł: Uwięziona w bursztynie
Tytuł oryginału: Dragonfly in amber
Autor: Diana Gabaldon
Tłumaczenie: Lidia Rafa, Karolina Bober...
Wydawca: Świat Książki
Data wydania: 8 kwietnia 2015
Liczba stron: 840
Moja ocena: 9/10

     Jest rok 1745. Po udanej akcji ratunkowej Jamiego z więzienia Wentworth oraz rekonwalescencji w klasztorze państwo Fraser postanawiają udać się do Francji.

     Jamie nadal nie może powrócić do Szkocji, jednak skazanie na banicję nie jest jedynym powodem obrania przez małżonków kursu na Paryż. Claire, Jamie oraz jak zawsze wiernie towarzyszący im Murtagh postanawiają spróbować zmienić bieg historii i zapobiec rzezi. Rzezi, jaką niedługo ma się okazać powstanie Jakobitów.

     Jamie z pomocą krewnego zaczyna trudnić się handlem. Okazuje się, że Szkot ma smykałkę do interesów i szybko mnoży zyski. Claire została sprowadzona do roli pani domu. Dni spędza na organizowaniu spotkań towarzyskich i na zawieraniu nowych znajomości.

     Oprócz oddawania się codziennym zajęciom Claire i Jamie zaczynają realizować swój plan. Szkot próbuje wkupić się w łaski młodego Karola uznając, że dowie się najwięcej o jego planach po prostu spędzając z nim czas, nierzadko uszczuplając zapasy alkoholu w piwniczce wuja Jamiego.
     Czy naszym bohaterom uda się zmienić bieg historii? Przekonacie się o tym, oczywiście sięgając po tę powieść.

     Jest też rok 1968... Claire zostaje odnaleziona w kamiennym kręgu po trzech latach nieobecności. Oczywiście nikt nie wie, co się z nią działo. Kobieta natychmiast zostaje hospitalizowana i okazuje się, że jest w ciąży. Na samym początku Uwięzionej w bursztynie jesteśmy świadkami powrotu już sześćdziesięcioletniej Claire i jej już dorosłej córki Brianny do Szkocji. Po śmierci Franka kobieta postanawia ujawnić swojej córce prawdę. Gdzie więc zrobić to lepiej, niż w kraju ojca dziewczyny?

     Podczas lektury moje zdezorientowanie drastycznie wzrastało, gdyż kilka rzeczy mi nie pasowało. Niektóre wyjaśniają się po drodze, inne nie... Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czytać dalej, ale postanowiłam sobie nieco odpocząć po lekturze tego tomu. Historia jest cudowna, niesamowita, jednak czytana tak na jeden chaps mogłaby mnie nieco przytłoczyć, a tego zdecydowanie bym sobie nie życzyła.

     Do szybszego sięgnięcia po kontynuowanie serii Obca zachęcił mnie serial na jej podstawie. Serial, który uwielbiam i który jest chyba jedną z najlepszych ekranizacji obejrzanych przeze mnie w ogóle. Oczywiście obejrzałam tylko pierwszy sezon, żeby nie zaspoilerować sobie nic z Uwięzionej w bursztynie. Jeden sezon odpowiada bowiem jednej części cyklu i moim zdaniem to bardzo dobre rozwiązanie.

     Uwięziona w bursztynie to oczywiście dalsze losy Claire i Jamiego. Jeśli czytaliście moją opinię o Obcej, to wiecie, że miałam mały problem z Jamiem. Jednak przepadłam, totalnie przepadłam i zaczęłam kochać go bezgranicznie. Szczególnie biorąc pod uwagę jego stale rozwijającą się relacje z Claire. Bardzo polubiłam główną bohaterkę już przy pierwszym spotkaniu i jestem na dobrej drodze, aby i ją pokochać. Claire to twarda babka, która wie, czego chce i nie waha się o to walczyć. Dobrze napisane kobiece postaci, silne i niezależne kobiety stanowią dla mnie prawdziwe perły literatury.

     Nie można także nie wspomnieć o prze-bogatym tle społeczno-obyczajowym. Zaczynam zauważać, że mój gust czytelniczy ewoluuje i dojrzewa. Jeszcze kilka lat temu pewnie kręciłabym nosem na każdą wzmiankę o historii. Teraz kiedy jestem zalewana strumieniem recenzji, premier książkowych, przez booktube'a głównie, zwracam uwagę na coraz dojrzalsze tytuły. Nierzadko są to klasyki, literatura piękna czy powieści czerpiące z historii. Nie będę wchodzić w szczegóły bo nie taka moja rola, ale cudownie było obserwować naprawdę dobrze przedstawione życie codzienne francuskiej społeczności w XVIII wieku. Diana Gabaldon się tutaj popisała i odwaliła kawał solidnej roboty.

     Chyba nie mam do dodania nic ponad to. Uwięziona w bursztynie to prawdziwa literacka uczta, sycąca serce i duszę. To miłość silniejsza niż okowy czasu, opowieść o przeciwnościach losu i przede wszystkim o życiu. Z radościami, smutkami, ze wszystkim, co ze sobą niesie.
     Uwięzioną w bursztynie polecam wam gorąco z całego serca. Jednakże muszę was ostrzec: wasze serce może zostać złamane. Moje zostało...

     Trzymajcie się cieplutko, pijcie dużo wody, odżywiajcie się zdrowo i dużo czytajcie. Do napisania!

środa, 20 września 2017

Czy i ciebie dopadnie "Klątwa przeznaczenia"? O niesamowitym debiucie polskich autorek + mały apel.

     Cześć cześć! Przychodzę dziś do was z recenzją kolejnej rewelacyjnej książki. Pewnie znowu za jakiś czas dla równowagi trafię na jakiegoś gniota, bo w tym roku naprawdę zachwycam się często i gęsto. Myślę jednak, że Pokolenie Ikea zapewniło mi spokój co najmniej na kwartał. Żeby nie przedłużać - bo w poprzednim poście napisałam niemało - serdecznie zapraszam dalej!

Tytuł: Klątwa przeznaczenia 
Autorki: Monika Magoska-Suchar, Sylwia Dubielecka
Wydawca: Novae Res
Data wydania: 8 marca 2017
Liczba stron: 812
Moja ocena: 9/10 

     Arienne, młodziutka czarodziejka, przybywa do Ravillonu, mrocznej twierdzy rządzonej przez mężczyzn. Szesnastolatka otrzymała staranne magiczne wykształcenie w Salmansarze - miejscu, w którym z kolei najwięcej do powiedzenia mają kobiety.
     Arienne staje przed mistrzami związku, aby zaprezentować swoje umiejętności i udowodnić, że jest godna pozostania za murami twierdzy. Od razu zostaje na nią wylany przysłowiowy kubeł zimnej wody i dowiaduje się, jak w Ravillonie traktuje się kobiety.
     Główna bohaterka zostaje przydzielona do domeny Mistrza Siły, o ile dobrze pamiętam, i przechodzi morderczy fizyczny trening.
     Szybko okazuje się, że jedyną szansą kobiet w Ravillonie na w miarę znośną egzystencję jest zostanie jedną z faworyt Mistrzów. Caris, opiekunka wszystkich Milady, postanawia przedstawić Arienne Mistrzom podczas uczty i tym samym w pewnym stopniu wywiązać się z obietnicy, że będzie chronić młodą czarodziejkę.
     Arienne zostaje Milady Mistrza Walk, co jest o tyle ciekawe, że odkąd został jednym ze Związkowców, nie wziął sobie faworyty, gdyż jako jedyny do tej pory był oddany tak zwanemu staremu porządkowi.
     Czarodziejka uczy się funkcjonować w tym brutalnym świecie. Jak się później okazuje, przy boku Severa życie może być całkiem znośne, a nawet przyjemne... Nie chcę wam za wiele zdradzić. Dość łatwo byłoby coś chlapnąć, gdyż ten świat jest bardzo skomplikowany i trudno wyznaczyć wyraźną granicę, po której zaczynają się spoilery.
     Cóż, jeśli chcecie się dowiedzieć, dlaczego Arienne z własnej woli przybyła do Ravillonu, jakie tajemnice skrywają bohaterowie, to musicie sięgnąć sami po Klątwę przeznaczenia. Mogę wam tylko obiecać, że w tej historii chodzi o wiele więcej niż wydaje się na początku. Wystarczy tylko sięgnąć nieco głębiej.
     Zacznę od kwestii, z którą na początku miałam spory problem. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z zabiegiem mieszania narracji pierwszoosobowej z trzecioosobową. Bardzo mnie to uderzyło i dezorientowało tak naprawdę. Jakiś akapit był opisywany w trzeciej osobie i nagle ni stąd ni zowąd pojawiał się zdania w pierwszej osobie. Nie jestem znawcą ani tym bardziej krytykiem literackim, ale mam wrażenie, że tego typu wariacji się, nie wiem... nie stosuje? Jednak im dalej w las tym historia pochłaniała mnie coraz bardziej i nie zwracałam na to uwagi. Co więcej: przyzwyczaiłam się.
     Mam wrażenie, że teraz przede mną najtrudniejsze zadanie, czyli omówienie świata przedstawionego. Słuchajcie moi kochani... On jest tak przemyślany, tak rozbudowany i tak pełny szczegółów, że obawiam się, iż mimo najszczerszych chęci będę się ślizgać zaledwie po powierzchni.
     Należałoby może zacząć od tego, że cała akcja dzieje się w roku trzy tysiące którymś-tam (nie wiem, nie zapisałam). Cała rzeczywistość przywodzi na myśl średniowiecze. Jak autorki tłumaczyły, jest to świat całkowicie wymyślony i nie powinno się sugerować tą trójką z przodu. Nie da się jednak odmówić autorkom, że udało im się stworzyć bardzo klimatyczną otoczkę dla rozgrywających się wydarzeń. Do tej pory wyobrażam sobie spowijającą wszystko mgłę i niemal czuję na skórze wilgotność powietrza na wyspie.
     Świat Moniki Magoskiej-Suchar oraz Sylwii Dubieleckiej jest bardzo brutalny. Wystarczy przyjrzeć się chociażby traktowaniu kobiet w samym Ravillonie oraz w może mniejszym stopniu na kontynencie. Największe kontrowersje na pewno budzić może to, co przydarzyło się Arienne na uczcie. Wtedy, kiedy Severo wybrał ją na swą Milady. Spotykałam się z naprawdę skrajnymi opiniami o Klątwie przeznaczenia. Niektóre recenzentki były oburzone. Pewnie też bym była, gdyby nie okoliczności tego wydarzenia. Trzeba bowiem przyjąć na klatę wszystko, co dzieje się na początku, żeby docenić całość. Innej opcji nie ma. Jestem także świadoma tego, że traktowanie kobiet nie bierze się z propagowania uprzedmiotowiania ich przez autorki, ale ze specyfiki świata przedstawionego właśnie. Który jest taki a nie inny.
     Drugi mocny punkt: bohaterowie. Bardzo polubiłam się z Arienne. Jest świetnie wykreowaną postacią. Ma charakter i co najważniejsze zachowuje się zgodnie ze swoim wiekiem. Czasami dziecinnie, ale ma tylko szesnaście lat i moim zdaniem już wystarczająco dużo jest książek z nad wyraz dojrzałymi nastolatkami. Jestem także pod wrażeniem jej ogromnej mocy, która wynika z tego, kim Arienne okazuje się być. Ma bowiem do odegrania o wiele większą rolę niż początkowo sama myśli, przybywając do Czarnej Twierdzy.
     Jest też Severo. Nasz lew, cudowny Severo... Czy ja muszę pisać, że jestem w nim absolutnie i nieodwołalnie zakochana? No dobra, jestem kochliwa, ale dziewczyny pisząc jego postać przeszły same siebie. Na początku wydaje się niedostępny, zimny i okrutny. Później okazuje się być cudownym, zabawnym i opiekuńczym mężczyzną. Jest przede wszystkim dojrzały, świadomy swojej siły, mocy i możliwości, które zapewnia mu jego pozycja wśród Związkowców.
     Bardzo polubiłam też drużynę jasnej strony mocy, jak zaczęłam ich nazywać, czyli przyjaciół Severa. Bardzo różnią się od siebie, a razem są po prostu świetni. Mam na myśli Vena, Mistrza Magii, Tessiego, Mistrza Szpiegostwa oraz Gavina, rubasznego i olbrzymiego Mistrza Siły.
     Nie mogłabym nie wspomnieć o tytułowym Przeznaczeniu. Bohaterowie mogą poznać swój los poprzez wróżenie i rzucenie czaru, aczkolwiek raz ujawniony zmienić się nie może. To, co zostaje zakryte, jeszcze nie jest ostateczne. Taki koncept szalenie mi się podoba, ponieważ sama lubię myśleć, że człowiek na wpływ na swoją przyszłość. Jesteście ciekawi, co oznacza tytułowa Klątwa przeznaczenia?
     Czuję się zobowiązania do poruszenia dość istotnej kwestii, którą nie wiedzieć czemu wydawnictwo Novae Res ukryło. Wspominałam już wyżej o tym, że świat wymyślony przez autorki jest bardzo brutalny. Do tego dochodzą jeszcze sceny erotyczne. Napisane ze smakiem i nie wywołujące zażenowania w czytelniku, ale jednak się pojawiają. Że już nie wspomnę o niewybrednych rozmowach i często sprośnych komentarzach mężczyzn. Chociaż jako dorosła kobieta a przede wszystkim dojrzały czytelnik mający na koncie kilka przeczytanych erotyków stwierdzam, że Klątwa przeznaczenia należy zdecydowanie do tych łagodnych. Moim zdaniem jednak wzmianka na okładce by nie zaszkodziła.
     To, że ta historia jest tak bardzo przemyślana, pełna detali i dopracowana pod każdym możliwym względem, zdecydowanie można przypisać długiemu, ale to naprawdę długiemu czasu powstawania. Monika i Sylwia bowiem dopieszczały ten pomysł przez kilka ładnych lat. Cóż, zdecydowanie wyszło to Klątwie przeznaczenia na dobre.
     Tak naprawdę mogłabym napisać o wiele, wiele, wiele więcej, ale przecież muszę zostawić także do odkrycia coś dla was. Jak na przykład cudowne i nierzadko bardzo zabawne cytaty, porozrzucane po całej powieści. Tę powieść robią także momenty. Będziecie wiedzieć o co mi chodzi, kiedy przeczytacie. Nad niektórymi fragmentami wręcz się rozpływałam.
     Jeśli jeszcze was nie przekonałam, to mogę powołać się także na osobiste odczucia co do lektury podczas czytania. Tak mocno wniknęłam w ten świat, że będąc gdziekolwiek, gdzie nie miałam dostępu do książki, nie mogłam się doczekać, żeby znowu chwycić ją w ręce. Tak na dobrą sprawę takie oderwanie od rzeczywistości towarzyszy mi przy każdej lekturze, której daję wyższe noty niż, nie wiem, sześć? Siedem?
     Co do zakończenia, to ja nie mogłam uwierzyć w to, co czytam. Potrzebuję drugiego tomu, bo chyba umrę. Pragnę się dowiedzieć, co będzie dalej, więc kieruję do was mały apel. Autorki walczą o wydanie kontynuacji. Wszyscy wiemy, że wydawnictwa kierują się chłodną kalkulacją, dlatego pierwszy tom musi się sprzedać w tysiącach egzemplarzy. Mimo, że pierwotnie czytałam książkę zakupioną u moich dilerów książkowych, czyli na nieprzeczytane.pl, postanowiłam wesprzeć autorki jeszcze bardziej. Zakupiłam drugą wersję z imienną dedykacją oraz zakładką.
     Wy też możecie pomóc oraz kupić własny egzemplarz bezpośrednio u autorek. Nie dość, że cena jest niższa od hurtowej, to tak jak wspomniałam, książeczka przychodzi do was podpisana wraz z zakładką. Jeszcze w trakcie czytania Klątwy przeznaczenia z głupa właściwie cała w skowronkach i zachwycona napisałam do autorek przez ich fanpage na Facebooku. Błyskawicznie zostałam zaproszona do znajomych przez Monikę. Wsparłam dziewczyny jeszcze chętniej, ponieważ są prze-cudownymi osobami. Zdarzało mi się wysyłać moje recenzje do autorów, ale z tak ciepłym i serdecznym podejściem nie spotkałam się nigdy dotąd. Moniko i Sylwio - jesteście kobietami-petardami! Wasz entuzjazm wręcz zaraża. Wierzę z całego serca, że się nam/wam uda i drugi tom zostanie wydany. Zwłaszcza, że zostało już tak niewiele...
     Tym pozytywnym akcentem powinnam już raczej zakończyć, bo siedzę i piszę, piszę i piszę i w sumie to już chyba zdrętwiał mi tyłek. Oczywiście gdybym się nie rozpraszała, nie pisałabym tej recenzji pięć godzin. Dlaczego nie dałam dziesiątki? Bo chcę ją przyznać drugiemu tomowi. Klątwę przeznaczenia kocham całym serduszkiem. Kupujcie, wspierajcie, czytajcie, KOCHAJCIE!
     Życzę wam miłej reszty wieczoru oraz zaczytanej nocy. Trzymajcie się cieplutko. Do napisania!

niedziela, 17 września 2017

"Bez serca" Marissa Meyer + kilka słów ode mnie.

     Witam was moi kochani tego paskudnego dnia! Właśnie wygrzebałam z szafy mój anty-depresyjny różowy sweter. Zastanawiam się też, czy obejdę się dziś o jednej kawie. W każdym razie mam dla was recenzję najcudowniejszej książki świata autorstwa najcudowniejszej autorki świata. Tak, mowa o Marissie Meyer i Bez serca. Jednak min zaproszę was do recenzji, przeczytajcie proszę kilka słów tak z innej beczki.

     Miałam nadzieję pisać tutaj częściej. Praca pracą, ale ostatnio miałam w życiu dość gorący i stresujący okres. Teraz na szczęście już emocje się wyciszyły i będę mogła oddać się znowu w pełni pisaniu recenzji. Ten blog stał się wielką częścią mnie. 
     W ogóle bym się nie spodziewała, że ktoś zechce kiedykolwiek wysyłać mi książki do recenzji. Przecież mój kącik literacki jest tworem w ogóle nie komercyjnym i z założenia miał być miejscem głównie dla mnie samej. Na horyzoncie majaczy już kolejny fajny projekt, w którym mam zaszczyt wziąć udział... Jednak na razie nic oczywiście nie zdradzam.
     Tym samym chciałam, nie wiem, podziękować? Po odsłonach widzę, że tu wchodzicie i może nawet czasami wczytujecie się w moje (po)twory. Minęły już grubo ponad dwa lata, odkąd mniej lub bardziej regularnie zamieszczam swoje opinie o książkach. Bardzo się staram, aby każdy post był jak najbardziej treściwy i konstruktywny. Ostatnio z ciekawości weszłam w moją pierwszą "recenzję" i gdy porównałam pierwsze z tymi obecnymi... Słuchajcie, to przepaść. Jestem bardzo samokrytyczną osobą. Myślę jednak, że przez ten czas udało mi się rozwinąć pod wieloma względami i oczywiście chcę nadal stawać się lepsza w tym, co bardzo, bardzo kocham robić. Zanim pochłonie mnie całkowicie tendencja do rozpisywania się, zapraszam was teraz do tej bardziej interesującej części dzisiejszego postu.

Tytuł: Bez serca
Tytuł oryginału: Heartless
Autor: Marissa Meyer
Tłumaczenie: Barbara Kardel-Piątkowska
Wydawca: Papierowy Księżyc
Data wydania: 28 czerwca 2017
Liczba stron: 512
Moja ocena: 10/10

     Na długo przed tym, zanim została postrachem Krainy Czarów – niesławna Królowa Kier – była tylko dziewczyną pragnącą się zakochać. 
      To zdanie jest tak na dobrą sprawę świetnym opisem całej książki. Ten, kto zna Sagę Księżycową zapewne bardzo dobrze wie, o czym jest Bez serca. To oczywiście retelling Alicji w krainie czarów. Tyle, że opowiedziany z perspektywy Królowej Kier. Opowiada jej historię, więc jest równocześnie swego rodzaju prequelem. Mnie Alicję... za dzieciaka czytała mama, a że było to już ładnych parę lat temu, to nie pamiętam tak dokładnie wszystkiego. Jednak sam świat stworzony przez Lewisa Carolla obcy mi zdecydowanie nie jest, dlatego wydaje mi się, że czerpałam jeszcze większą przyjemność z lektury Bez serca.
     Catherine jest córką Markizów ze Skalistej Zatoki Żółwiowej. Poznajemy ją jako młodziutką dziewczynę. Piękną, z głową pełną marzeń. Uwielbia spędzać czas na pieczeniu, co dla mnie osobiście było dość zaskakujące. Jednak skupiamy się na drodze do stania się Królową Kier, więc to oczywiste, że Catherine miała swoją przeszłość, plany i marzenia.
     Zbliża się bal u Króla Kier. Cała śmietanka towarzyska oczywiście wybiera się na dwór. Matka Catherine wbiła swoją córkę w piękną, czerwoną suknię (do tej pory mam tę scenę wyraźnie przed oczami). Później okazuje się, że to miał być czarno-biały bal, więc Cath przykuwa uwagę dosłownie wszystkich. Przed pojawieniem się najważniejszej persony, jaką jest oczywiście Król Kier, gości zabawia nowy nadworny Trefniś, który wzbudza niemałą sensację. Również Catherine nie może oderwać od niego wzroku.
     Wspomnę jeszcze o bardzo ważnym wątku, a mianowicie o tym, że Król Kier pragnie uczynić z Catherine swoją Królową. Dziewczyna oczywiście tego nie chce, ponieważ zostanie władczynią przekreśla wszystko, czego tak naprawdę chce w życiu. Nie wspominając już o tym, że Monarchini nie wypada prowadzić cukierni. Generalnie nawet zaglądać do kuchni jej nie wypada.
     Catherine i Jesta zaczyna łączyć coś pięknego. Razem spróbują zmienić swoje przeznaczenie oraz będą chcieli dać szansę swojemu uczuciu - które urodziło się wbrew wszystkiemu. Tutaj zakończę opis fabuły. Lecimy dalej, bo mimo dwóch wielkich kubków kawy idzie mi nadal jak krew z nosa. Zwalę to na pogodę, bo tak fatalnie nie czułam się już dawno.
     Poznawanie historii Marissy Meyer jest o tyle fascynujące, że wiadomo od początku, jak to się zakończy. Nie wiemy tylko, co tak naprawdę popchnęło naszą główną bohaterkę do tak diametralnej zmiany. No słuchajcie kochani. Ja miałam ochotę wyć i targać włosy z głowy, bo podczas czytania wbrew wszystkiemu urodziła się we mnie iskierka nadziei. Wewnętrznie darłam się i płakałam, kiedy stało się to, co się stało.
     Ktoś na booktubie powiedział, że można by uznać Bez serca za oficjalny prequel do Alicji w krainie czarów i ja się pod tym podpisuję rękami i nogami. Marissa tak fenomenalnie oddała specyfikę Kier, dziwność i absurdalność tego świata, że mi po prostu brak słów. Łapałam się na tym, że odkładałam na chwilę tę książkę, żeby się nią delektować jak najdłużej. Ta kobieta po prostu maluje słowem przed oczami czytelnika. Chyba lepiej nie jestem w stanie tego określić.
     Osobiście uważam Marissę Meyer za królową retellingów. Myślę, że mogę tak ją nazwać, bo ostatnio kilka historii tego typu przeczytałam. Czytałam lata, lata temu Cinder i teraz czekam na wznowienie od Papierowego Księżyca. Chyba w końcu umrę i się nie doczekam. W każdym razie jestem absolutnie zakochana w dwóch tomach Sagi Księżycowej, chcę poznać zakończenie, BO TO JEST TAK DOBRE! Ona zadaje sobie pytanie, na przykład: co by było, gdyby Kopciuszek nie był bezbronną dziewczyną. Odpowiada na nie i wychodzi jej z tego coś cudownego i niezaprzeczalnie zachwycającego. Zapewne podobnie miała z Bez Serca, ponieważ postać Czerwonej Królowej jest fascynująca.
     Także sylwetki bohaterów są świetnie przedstawione. Zapałałam szczerą sympatią do Catherine. Była tylko młodziutką dziewczyną chcącą spełnić swoje marzenia i być z mężczyzną, którego kocha. Jest też Jest. Jest... Uwielbiam w nim dosłownie wszystko. Wszystko. Potrafię zrozumieć, dlaczego zastąpiono w treści jego imię Figlem, ale jednak wolałabym pozostanie przy oryginalnej wersji. Szczerze nienawidzę rodziców Cath, a szczególnie jej matki. Jej zachowanie to klasyczny przykład przenoszenia niespełnionych ambicji na dzieci. Jest jeszcze to, co powiedziała pod koniec Bez Serca do Catherine... No nie mogłam tego znieść. Byłam tak wściekła. Oczywiście w powieści nie zabrakło znanych i kochanych postaci jak chociażby kot z Cheshire czy Szalony Kapelusznik. Tak, ich także nie brakuje, co dopełnia baśniowego klimatu.
     Bez serca to także skarbnica cytatów. Niestety żadnego z nich nie mogę wam teraz przytoczyć, ponieważ moje dziecko pojechało do Egiptu razem z moją siostrą. Jednak na każdej kolejnej stronie można zachwycać się sposobem przedstawienia przez Marissę fabuły oraz bohaterów.
     To rozdzierająca serce współczesna baśń. Nie mogę zliczyć, ile razy moje serce było bestialsko łamane, potem składane na nowo, żeby znowu się roztrzaskało... Podobne odczucia mam co do Trzech godzin ciszy. Mam świadomość, że inne zakończenie tych historii by mnie nie usatysfakcjonowało. Jednak, cóż, to bolało.
     Na tym zakończę mój zdecydowanie za długi wywód. Pewnie i tak bym zaczęła się powtarzać, a raczej opisałam już wszystko, z czym nosiłam się od przeczytania tej książki. Co więcej mogę napisać? Czytajcie i zachwycajcie się. Daję oczywiście najwyższą notę. Za całokształt. Cudo, cudo, miód i orzeszki. Teraz pozostało tylko czekać na Cinder. Mam wrażenie, że to już trwa wiecznie.
     Życzę wam kochani cudownej nocy. Trzymajcie się cieplutko i do napisania!

czwartek, 7 września 2017

"Pokolenie Ikea" Piotr C. Jestem wściekła...

     Cześć, cześć, kochani! Postanowiłam skorzystać z okazji i napisać dla was obiecaną mięsną recenzję (ha, ha). Przez najbliższe dni nie będę miała raczej czasu na publikowanie postów, więc robię to dzisiaj podwójnie. Tytuł chyba mówi sam za siebie. Wiecie już, nad jakim "tworem literackim" (a tfu!) będę się dzisiaj pastwić. Nie przedłużając, zapraszam!

Tytuł: Pokolenie Ikea
Autor: Piotr C. (czy jakkolwiek się tam naprawdę nazywa...)
Wydawca: Novae Res
Data wydania: 30 maja 2012
Liczba stron: 194 (chwalę niebiosa, że tylko tyle)
Moja ocena: 1/10

     O Pokoleniu Ikea słyszałam oczywiście już dawno, dawno temu. Jednak za cholerę nie potrafiłam powiedzieć o czym ta książka jest. Przyznaję, opis brzmi obiecująco i po zerknięciu na tylną okładkę (front pozostawię może bez komentarza) naprawdę miałam ochotę to przeczytać.
     Była swego czasu na umbrelli w empiku. Pomyślałam sobie: czemu nie? Piętnaście złotych to jeszcze nie majątek i przekonam się wreszcie, o co chodzi. Gośka, Gośka, czy ty się nigdy nie nauczysz?! Grey cię nie nauczył?! Wystarczyło zajrzeć na tragiczne oceny na lubimyczytac.pl.
     Najpierw napiszę, o czym według mnie było Pokolenie Ikea po zapoznaniu się z opisem zaledwie. Jak już pisałam powyżej, był interesujący. Myślałam, że dostanę ostrą satyrę na współczesne społeczeństwo. Inteligentną, może nieco okraszoną dowcipem.
     O czym naprawdę jest Pokolenie Ikea? Opisem życia trzydziestoletniej męskiej świni, korpo-szczura próbującego pociągnąć ze sobą na dno jak największą liczbę osób. Chciałam być polską Matką Teresą i jakoś rozgrzeszyć tego człowieka. Myślałam, że wyczuję między wierszami autokrytykę. Że, nie wiem, uznam, że może żałuje kierunku, w jakim poszło jego życie? Ha, ha! NIE.
     Piotr C., gdyż tak na samym początku się przedstawia, tkwi po uszy w gównie. Jego życie to bumerang. Zawsze wraca w to samo miejsce, zupełnie jak nasz główny bohater. Czarny (brawo za enigmatyczny przydomek, wow) dzieli swój czas pomiędzy pracę w korporacji, której wyraźnie nie lubi. Którą wyobrażał sobie inaczej i się rozczarował. Po pracy wychodzi na miasto wyrywać panienki. Oto Piotr C.! Uważający się za boga seksu, skończony dupek, którego kręgosłup moralny już dawno obrócił się w proch i pył.
     O definicje z początku książki uważam za w miarę trafne i aktualne, to im dalej w treść, tym gorzej. Piotrek opisuje swoją monotonną codzienność. Ot, tu praca, tu zaliczenie kolejnej cycatej panienki. Bo trzeba wspomnieć, że dla niego kobieta nie mająca czym oddychać, to nie kobieta. Idealny przykład: jego koleżanka z pracy, zwana Olgą. Wiemy o niej w sumie tyle, że ma małe piersi, bo tylko na to zwraca uwagę autor. NO JASNY SZLAG MNIE TRAFIA. Nawet nie zauważa, że jest w nim zakochana, ZAKOCHANA, bo ma mały biust co od razu ją skreśla. Co z tego, że w porównaniu do tego kretyna potrafi myśleć? AAAAAAAAAAAAA.
     Dziewczyny, czy tylko ja jestem wściekła? Tylko ja czuję się oburzona? Nic dziwnego, że ten gostek się ukrywa pod fałszywym nazwiskiem bo na pewno dostałby wpierdol od słusznie oburzonych feministek. Krew mnie zalewała, kiedy czytałam o jego kolejnych podbojach. Że już nie wspomnę, że wyleciałby z pracy na zbity ryj za określenie swojej kancelarii mianem (niedokładny cytat) KUTAS & KUTAS & ZŁAMANY CHUJ. Hmm... czy ja czytam wywody dzieciaka z podstawówki czy dorosłego mężczyzny? Bo nie jestem już pewna.
     Po osobie, która, jak się okazało, prowadzi poczytnego bloga, spodziewałabym się jako-tako klejącego się stylu i inteligentnego języka. Znowu dostałam kopniaka w twarz, gdyż Czarny uznał, że będzie się posługiwał słownictwem rodem z rynsztoka okraszonego sporą dawką łaciny podwórkowej. Sama tutaj przeklinam, ale inaczej zwyczajnie się nie da. Nie da.
     Nie bardzo też ogarniam sens napisania tej "książki". Poza kasą, która musiała się sypać, rzecz jasna. Więc uznaję, że powstała bez sensu. Jest jeszcze to mające niby trzymać w napięciu zakończenie. Powiedzcie mi, który facet dyma (bo już ładniej nie powiem, sorry) jakąś dziewczynę w łazience swojej przyjaciółki? I to jeszcze w momencie, kiedy ona zdecydowała się wyznać mu uczucie. Bardziej romantycznej sceny nie czytałam nigdzie, powiem wam. SERIO, KURWA, SERIO?! Współczuję tej Oldze czy jak jej tam, naprawdę.
     Chcę wierzyć, że nie wszyscy faceci tacy są. Chociaż w świecie Piotrka C., owszem, wszyscy faceci co do jednego to obrzydliwe, szowinistyczne świnie. Moment, w którym natknęłam się na cytat brzmiący mniej-więcej tak: "Zamek, który można otworzyć każdym kluczem jest do dupy. Natomiast Klucz, który otwiera wszystkie zamki jest świetny", przelał czarę goryczy. 
     Czym prędzej pozbyłam się tego czegoś z domu. Miałam w sumie spalić tę książkę na ognisku, a potem zatańczyć na popiele, ale uznałam, że szkoda zachodu i energii. Poza tym chyba nie byłoby najrozsądniejszym rozwiązaniem puszczać tego gówna w eter. Szkoda mi drzew, które musiały umrzeć, aby Pokolenie Ikea zostało wydrukowane.
     Raczej nie mam nic więcej do dodania. W sumie po tym, jak porzucałam sobie mięsem to mi trochę lepiej. Cóż, przecież w życiu nie mogą zdarzać mi się same dobre lektury. Tak złej książki od czasów Greya nie czytałam. Z całego serca NIE polecam. Będę odradzać wszystkim. Trzymajcie się cieplutko. Do napisania!

niedziela, 3 września 2017

"Żerca" Katarzyna Berenika Miszczuk

     Cześć cześć! Witam was serdecznie w pierwszej recenzji tego miesiąca. Uwaga: spoiler! Będzie pozytywna. W następnej będę rzucać mięchem i nie przebierać w słowach, więc już możecie się na to przygotować. Teraz jednak zapraszam was do zapoznania się z moją opinią o przedostatnim już tomie tetralogii Kwiat paproci autorstwa pani Kasi Miszczuk. Enjoy!... czy coś tam.

Tytuł: Żerca
Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk
Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 10 maja 2017
Liczba stron: 496
Moja ocena: 8/10

     Gosławie udało się przeżyć noc Kupały. Zrządzeniem losu (a może cudem?) uniknęła gniewu dwóch bogów, których udało się jej wyprowadzić w pole. Tym samym nie mając wyjścia związała swój los ze Swarożycem, który może się okazać najbardziej przebiegłym z nich...
     Mieszko wyjechał, aby pochować Ote i poukładać swoje sprawy. Gosia stara się za bardzo za nim nie tęsknić, ale z początku nie wychodzi jej to za dobrze. Jaga przeżywa żałobę po zmarłym mężu, a w Bielinach pojawia się nowy, przystojny Żerca.
     Spokojne w miarę życie w Bielinach zostaje zakłócone, kiedy ktoś zaczyna zabijać nadprzyrodzone istoty. Gosia zaczyna bać się o Radka i Sławę. Chociaż pokłóciła się z Rusałką, nie zamierza pozwolić jej zginąć. Niektóre stworzenia zaczynają też podejrzewać główną bohaterkę o wszystkie morderstwa. Mieszko nadal nie wraca, a Witek widocznie chce zbliżyć się do młodej Szeptuchy.
     Jak potoczy się fabuła? Czy Mieszko wróci do Bielin? Kto zabija upiry? Musicie już przekonać się sami.
     To już trzeci tom tej serii, więc oczywistym jest pociągnięcie przez autorkę historii dalej i zbliżenie jej do finału. Jak on mógłby wyglądać, jak na razie trudno mi postawić jakąkolwiek teorię. Natomiast jestem ciekawa, czy moje domysły co do wpływu naparu tytułowego kwiatu na Gosię i Mieszka są trafne.
     Pani Kasia nie zawodzi nas i tym razem, oprócz rozwoju swojego świata przedstawionego częstując nas już typowym dla niej humorem i przede wszystkim oryginalną fabułą. Co będę podkreślać chyba już do śmierci. Amen.
     Już wspominałam o tym przy recenzji poprzedniego tomu, ale nie mogę nie wspomnieć o bardzo widocznej metamorfozie bohaterów. Z Gosławą na czele. Jest coraz lepsza w tym całym szeptuchowaniu, że tak to ujmę. O ile na początku obstawała twardo przy zostaniu lekarką to teraz nie wiadomo, czy nie obierze innej drogi. Zwłaszcza, że oddała już kawałek serca Bielinom i zaczęła żyć w rytmie tej wsi.
     Co do wątku zabijania istot nadprzyrodzonych, to domyśliłam się, kto je zabijał. No dla mnie i nie tylko dla mnie zapewne to było oczywiste. Cóż, i tak się cieszyłam. Jestem sobą i wiecie, że ja nie przewiduję za często plot-twistów.
     Bardzo ciekawym dla mnie okazał się wątek Swarożyca i jego układu z Gosią. Za uratowanie jej życia zażyczył sobie spełnienia jednego żądania. Nie wiadomo jednak (no ja już wiem, ale wy może nie wiecie) kiedy upomni się o spłatę długu ani czego ona będzie dotyczyć.
     Co do samego zakończenia, to złamało mi serce i siedziałam z rozdziawioną buzią. Gapiłam się przed siebie dobrych parę minut i nie dowierzałam, że na ostatni tom będę musiała czekać aż do początku przyszłego roku. Nie, nie, nie. Oczywiście to nie jedyna kontynuacja, na którą czekam niecierpliwie. Bo ja, jak to ja, zawsze muszę wpakować się w jakąś serię. I w same grubaski, taak... Gardzę książkami, które mają mniej niż osiemset stron. He, he.
     Czy ja muszę tutaj pisać, że uwielbiam książki pani Kasi? Myślę, że nie, bo o tym wiecie. Kocham, uwielbiam jej historie, jej poczucie humoru jest tak on point dla mnie, naprawdę. No i ta oryginalność o której tak do znudzenia gadam... Czytajcie to. Kochajcie. Polecam bardzo gorąco.
     To już wszystko ode mnie. Trzymajcie się cieplutko kochani. Do napisania!