poniedziałek, 14 grudnia 2015

"Dziewczyna z pociągu" Paula Hawkins.

     Witajcie kochani! Już dawno nie dodawałam tutaj nic nowego, czas najwyższy zatem, aby napisać kilka słów. Swego czasu Dziewczyna z pociągu była wszędzie. Słyszało się też o niej same dobre rzeczy. Sama nabrałam na nią ochoty, chociaż nie pożeram namiętnie thrillerów. Niemniej jednak postanowiłam ją przeczytać, ba!, nawet zakupić, aby dowiedzieć się na własnej skórze, co takiego spędziło sen z powiek Stephenowi Kingowi we własnej osobie. Możliwe, że boom na tę powieść nastąpił właśnie dlatego, że Król postanowił umieścić blurba na grzbiecie okładki. Na pewno pomogło to zdobyć rozgłos Pauli Hawkins. Nie można zaprzeczyć, że w książce coś jest. Przyciąga i nie chce wypuścić, zanim czytelnik nie nakarmi się ostatnim zdaniem. Miałam nawet szalony pomysł, aby spędzić całą noc z Dziewczyną z pociągu, ale tak samo jak kocham czytać, kocham spać, więc siłą rzeczy mi nie wyszło.
     
     Piękne słońce, bezchmurne niebo, nikogo do zabawy, nic do roboty. Takie życie, życie, którym teraz żyję, jest trudniejsze latem, kiedy wszędzie jest tyle światła i tak mało dającej schronienie ciemności, kiedy wszyscy wychodzą z domu, kiedy są rażąco, wprost agresywnie szczęśliwi. To męczy i jeśli się do nich nie przyłączysz, czujesz się podle.

     To mój ulubiony fragment. Zwróciłam na niego uwagę już wtedy, kiedy słuchałam dziesięciominutowego fragmentu audiobooka. Podsumowuje bardzo dobrze główną bohaterkę. Kim właściwie jest Rachel? Osobą codziennie podróżującą pociągiem i obserwującą życie mijanych ludzi. Z czasem wydaje jej się nawet, że zna pewne małżeństwo, których dom widzi co rano. Nadała im nawet imiona. Wyobraża sobie, że wiodą idealne życie. Takie samo, jakie wiodła kiedyś. Pod wpływem wydarzeń z przeszłości popadła w alkoholizm, co rzutuje na późniejsze kluczowe wydarzenia w książce. 
     Książka jest podzielona na narracje trzech różnych kobiet, których losy w końcu się splatają. Anna, Rachel i Megan. Gdy czytelnik już oswoi się z Rach zostaje obserwatorem życia Megan, które nie jest tak idealne, jak myślała Rachel. Anna także zajmuje ważne miejsce w całej historii.
     Pewnego dnia, jak zwykle w pociągu, Rachel zauważa coś, co ją szokuje. W momencie wszystkie jej złudne wyobrażenia runęły jak domek z kart. Z obserwatorki przeistacza się osobę, która ma wpływ na otaczającą ją rzeczywistość. Wszystko nabiera tempa, gdy Megan ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Rachel wie, że straciła kluczowe wspomnienie. Coś, co może rozwiązać zagadkę. Ale czy ktokolwiek weźmie na serio słowa alkoholiczki, która stara się udawać, że prowadzi normalne życie?

     Pochowaliśmy ją pod srebrzystą brzozą niedaleko starych torów, grób otoczyliśmy małym kopczykiem. Ot, kilkoma kamieniami. Nie chciałam, żeby miejsce jej spoczynku zwracało uwagę, lecz nie mogłam jej nie upamiętnić. Będzie spokojnie spała, nikt jej nie przeszkodzi, bo słychać tam tylko śpiew ptaków i stukot przejeżdżających pociągów.

     W Dziewczynie z pociągu akcja nie pędzi na łeb, na szyję. Czytelnikowi powoli podawane są fakty. Ma czas, żeby ze wszystkim się oswoić. Krew nie leje się tam strumieniami ani flaki nie latają na prawo i lewo. Nieubłaganie zbliżająca się ta ostatnia, najważniejsza scena sprawia, że mimo powolnego tempa czekałam niecierpliwie na to, jak wszystko się zakończy. Paula Hawkins bardziej niż na samej zbrodni skupiła się na psychologii bohaterów. Kawałek po kawałeczku odkrywamy ich najbrudniejsze sekrety z rodzaju tych, które chciałoby się zakopać kilka metrów pod ziemią, aby nikt się o nich nie dowiedział. 
     Stephen King zdecydowanie ma rację co do tej powieści. Jest znakomita, pasjonująca, z bohaterami borykającymi się z rzeczywistymi problemami i demonami z przeszłości. Jak najbardziej tkwi w niej to coś. Czas spędzony z książką Pauli Hawkins zdecydowanie nie będzie zmarnowany. To przemyślana, cudownie napisana powieść, która porusza. Powinnam także napisać o samej książce, aby pozostać w zgodzie z sumieniem. Gdy rozpakowałam paczkę zaczęłam się zachwycać tym, jak została cudownie wydana. Czarna, w stonowanych kolorach. I te wypukłe litery! Wydawnictwo Świat Książki odwaliło kawał dobrej roboty. Co najważniejsze, okładka ma skrzydełka. Uwielbiam okładki ze skrzydełkami. Nie wiem, czy to ma jakąś fachową nazwę, ale może wiecie o co mi chodzi. Są też bardzo praktyczne, wierzchnia oprawa tak szybko się nie niszczy.
     Pora na was, abyście razem z Rachel wsiedli do pociągu i dali się porwać przygodzie. Najserdeczniej wam polecam! Do napisania!

sobota, 21 listopada 2015

"Wichrowe Wzgórza" Emily Bronte

     Witam was w ten ponury i niestety zaśnieżony dzień! Dzisiaj ponura atmosfera nas nie opuści, ponieważ chcę wam opowiedzieć o chyba pierwszym klasyku, po który sięgnęłam z własnej oraz nieprzymuszonej woli. W końcu po co omawiać w szkole przykładowo Wichrowe Wzgórza, skoro zamiast tego można katować uczniów dziełkami typu Ferdydurke. Podejrzewam, że autor podczas pisania tego po prostu zaćpał. Ale koniec o Gombrowiczu, ponieważ i tak tego nie zmęczę, nawet za milion lat.
     Zapraszam was do Wichrowych Wzgórz na przełomie XVIII i XIX wieku, gdzie pośród wrzosowisk snują się cienie, a zemsta czai się na każdym kroku. Cała historia rozpoczyna się, gdy w domostwie państwa Earnshaw pojawia się mała cygańska sierota. Dostał imię Heathcliff, które służyło mu również jako nazwisko. W domu nie spotyka się z miłym przyjęciem. Wydaje się, że jedynymi osobami, które są mu przychylne jest stary Earnshaw, jego córka Catherine oraz służąca Ellen Dean, która opowiada całą historię dzierżawcy Drozdowego Gniazda, panu Lockwoodowi. Brat Cathy, Hindley, pała do Heathcliffa nieskrywaną nienawiścią. Sytuacja w majątku nie jest zbyt dobra, jednak przyczyniła się do zrodzenia się uczucia. Uczucia najbardziej destrukcyjnego, z jakim spotkałam się w literaturze.
   Owszem, dawniej myśląc Wichrowe Wzgórza w moim mózgu zapalała się ostrzegawcza czerwona lampka: Uwaga, to typowy romans! Właśnie, nie jest nim, a ja się srogo pomyliłam. To przede wszystkim opowieść o sile zemsty, smutna, tragiczna, zasnuwająca serca drgającymi w ciemności cieniami. W historii tej jest coś takiego, co zmusza czytelnika do poznawania losów głównych bohaterów i pcha, kartka po kartce, do końca opowieści.
   Cała historia nabiera tragizmu i tempa, kiedy Heathcliff po latach wraca do Wichrowych Wzgórz. Gdzie się podziewał i jak zdobył majątek? Tego nie wiadomo. Stał się natomiast wykształconym, mrukliwym i ponurym człowiekiem. Co najgorsze, powziął straszliwą zemstę na wszystkich, którzy sprawili mu ból w przeszłości. Mimo zabiegów Nelly zakrada się do Catherine, która jest już wówczas panią Linton. Ci dwoje mogli być razem, jednak zmarnowali tę szansę. Heathcliff wyjechał, a Cathy rzuciła się w objęcia Edgara Lintona, z którym nigdy nie była naprawdę szczęśliwa. Może i mogłaby zaznać spokoju, ale nie pozwoliła jej na to wybuchowa natura. Stała się niewolnicą własnej wolności.
     Trudno potępiać wybór Catherine. Co by ją czekało, gdyby została z Heathcliffem, młodzieńcem bez majątku i bez wykształcenia? Wówczas takie kwestie nie pozostawały bez znaczenia. Wybrała majątek, wyrzekając się miłości. Kierowanie się rozumem jak widać nie zawsze jest właściwe.
     Nie wiem co jeszcze mogę powiedzieć o Wichrowych Wzgórzach. Chcąc dodać coś jeszcze, musiałabym chyba zarzucić jakimś niewybaczalnym spoilerem, a tego bym wam zrobić nie chciała. To książka idealna na jesienną porę, doskonale wypełni wam długie wieczory.
     Na koniec zachęcam was do wybrania się w podróż do Anglii, odwiedzenia Wichrowych Wzgórz oraz zagłębienia się w tę opowieść. Myślę, że nie będziecie zawiedzeni. Cieszę się również, że upolowałam tę książkę w pięknej kwiatowej okładce. Chociaż może i nie do końca pasuje do klimatu powieści. Do napisania!

sobota, 7 listopada 2015

"Przeznaczeni" Holly Bourne

     Cześć wszystkim! Dzisiaj z przyjemnością przychodzę do was z recenzją książki, która mnie zauroczyła. Książki, która złamała mi serce. Książki, którą miałam ochotę rzucić o ścianę po jej lekturze.
     Ile człowiek powinien poświęcić w imię prawdziwej miłości?
Poppy to zwyczajna siedemnastolatka. Można powiedzieć, że aż nazbyt dojrzała i zgorzkniała jak na swój wiek. Cyniczna i sarkastyczna, nie wierzy w prawdziwą miłość. Pewnego weekendu razem z przyjaciółkami (Amandą, Lizzie i Ruth) postanawia wybrać się na koncert zespołu, który zwie się Nerwobóle. W mieście, gdzie mieszka Poppy właściwie nic ciekawego oprócz koncertów się nie dzieje, więc dziewczyny są częstymi gośćmi klubu, gdzie zapraszane są kapele. Poppy cierpi na tajemniczą przypadłość. W najmniej oczekiwanych momentach ma ataki paniki i mdleje. Nie ma nad tym kontroli, nie wie także, skąd wzięła się jej "choroba". Tego wieczoru, kiedy Nerwobóle byli na scenie, stało się coś niezwykłego. Noe, gitarzysta, spośród całej widowni i rozhisteryzowanych dziewczyn spostrzega w tłumie właśnie ją, Poppy i zaczyna wpatrywać się w nią jak w transie. W tej samej chwili nastąpiło spięcie i na scenie padł wzmacniacz. Dziewczyna nie wytrzymuje w tłumie i przeżywa kolejny atak paniki. Przestraszone przyjaciółki wyciągają ją z klubu i przed budynkiem starają się ją ocucić. Ku konsternacji Poppy, stanął przed nią Noe. Do zawarcia bliższej znajomości nie zachęciła Poppy opinia o Noem, która niestety po części jest prawdziwa. Co ciekawe, mniej więcej w tym samym czasie, w którym u Popy zaczęły się napady paniki, Noe popadł w depresję. Zbyła go szorstką odzywką, co nie zniechęciło chłopaka, który cały czas usilnie próbował się do niej zbliżyć.
     Dlaczego?
No właśnie, i tutaj akcja nam przyspiesza i staje się bardziej zawikłana. Czytelnik nagle przenosi się do ukrytego laboratorium, gdzie Anita Beaumont, naukowiec bez serca, razem z rzeszą innych uczonych bada ludzi, którzy są sobie... przeznaczeni. Spośród miłości, którą określają tylko impulsami wysyłanymi przez mózg, zdarzają się przypadki tego prawdziwego uczucia. Niestety, wzajemne oddziaływanie na siebie przeznaczonych może doprowadzić do katastrofy.
     Noe i Poppy nie mogą być razem. Naukowcy nie mogli dopuścić do zagłady ludzkości. Chociaż tak bardzo do siebie pasowali, to uczucie było z góry skazane na śmierć. Holly Bourne postanowiła bez litości podeptać wrażliwe czytelnicze serca. No bo pomyślcie sami, idealna para, a zostali tak brutalnie rozdzieleni. Właśnie to jest w tej historii najbardziej okrutne. Zostali skazani za życie bez siebie, które oznaczało dla nich cierpienie i pustkę, której nie będą w stanie już niczym  wypełnić.
     Sięgając po tę książkę miałam wrażenie, że będzie to typowy słodki romans z happy endem. Myliłam się i w pewnym sensie nie czuję się oszukana czy rozczarowana. To jest coś innego, świeżego. I chociaż naprawdę miałam ochotę pod koniec książki kilnąć autorkę to zakończenie naprawdę satysfakcjonuje. Happy end po wszystkich wydarzeniach byłby sztuczny i nie na miejscu. W zamian za romansidło dostałam słodko-gorzką historię, która nie jest tylko płytką opowieścią o nastoletniej miłości.
     Czasami mimo najlepszych chęci miłość nie ma prawa bytu i nie może się szczęśliwie dopełnić. Co mogę jeszcze dodać? Wasze serca zostaną wyrwane z waszych piersi i podeptane, a następnie licho poskładane w całość, ale polecam wam serdecznie. Przeznaczeni to książka, po którą warto sięgnąć. Warto się w niej zaczytać i chociaż przez chwilę trwać w przekonaniu, że wszystko dobrze się skończy. "Widzimy się" w następnej notce! Trzymajcie się i do napisania!

wtorek, 27 października 2015

"Powrót" Deborah Harkness

     Witajcie kochani! Dzisiaj chcę opowiedzieć wam o książce, którą przeczytałam na początku września, zanim jeszcze wpadłam w wir mniej pasjonujących lektur omawianych w szkole. Mowa o czwartej, zwieńczającej już serię, części Księgi Wszystkich Dusz. Problem w czytaniu końcówek naprawdę dobrych serii polega na tym, że chcę się czytać, ale równocześnie nie chce się zakończyć przygody. Przy recenzji poprzednich części byłam zachwycona. I tym razem, po raz ostatni już, również dałam się oczarować.
     Seria stworzona przez Deborah Harkness jest przesycona magią, miłością, tajemnicą praz przygodą. Diana i Matthew ciągle spędzają czas w przeszłości. Wydaje się, że zapomnieli o Ashmole'u 782, gdyż trak bardzo pochłonęły ich codzienne sprawy. W końcu jednak wpadają na jej trop, i to dość nieoczekiwanie. Diana, oprócz pogoni za nurtującą ją tajemnicą musi się zmierzyć z tym, kim naprawdę jest. Na pomoc przybywają czarownice, które usiłują nauczyć ją czarów. Nie jest to jednak takie proste, ponieważ aby czarować, musi sama stwarzać zaklęcia, lecz nie może ich odtwarzać. Gdy wydaje się, że nie będzie musiała zmierzyć się z niczym ponadto, królowa Elżbieta posyła po nią na dwór. Skomplikowanej sytuacji nie poprawia Cesarz, który wydaje się nadmiernie nią interesować. Tymczasem na wierzch wychodzą kolejne zaskakujące fakty z przeszłości Matthew. Jednak nie można było oczekiwać, aby liczący sobie tysiąc pięćset lat wampir nie miał bogatej i nader skomplikowanej historii.
     Powrót nie wydaje się być książką, o której można bardzo wiele napisać. Trzeba samemu przeczytać i na własnej skórze poczuć tą magiczną atmosferę. Jedyne, co mi się w tej książce nie podobało, to nie zakończenie wszystkich wątków. No bo... co dalej z Kongregacją, z przymierzem rodziny Matthew, jakie stworzyli z demonami i czarownicami? Z Peterem Knoxem i jego odkryciem? Wreszcie to, co mnie najbardziej ubodło: nie rozwiązanie do końca wątku tajemnicy Ashmole'a 782! No bo ludzie! Kto tak robi? Nie mogę powiedzieć, żeby pozostawienie cienia tajemnicy i nutki niedosytu nie mało sensu. Ale ja tak lubię jak wszystko się wyjaśnia. Cóż, mówi się, że niedosyt jest lepszy niż przesyt.
     Takim oto sposobem na pierwszy plan wysuwa się uczucie, które zrodziło się między Dianą i Matthew. Tajemnica zagubionej księgi tworzyła niejako tło całości i zostało to wyraźnie podkreślone pod koniec powieści. Otwarte zakończenie pozostawia niedosyt i ja na pewno będę tęsknić za Dianą i Matthew. Tworzą parę idealną, a jednocześnie nie są od siebie tak totalnie uzależnieni. Wiecie, Diana jak na porządną czarownicę z rodu Bishopów przystało, potrafi sobie radzić sama. Jest silna i niezależna. Naprawdę, chylę czoła przed panią Harkness za nie stworzenie kolejnej jęczącej, całkowicie zależnej od mężczyzny, bohaterki. Literaturze potrzebne są silne kobiece osobowości.
     Ogromnie polecam wam całą serię. Jest wspaniała, magiczna i na pewno nie będziecie się przy niej nudzić. Jeśli już miałabym wybierać, moją ulubioną częścią byłaby pierwsza. Cała seria posiada niesamowity klimat i naprawdę warto po nią sięgnąć. Do napisania i pamiętajcie: W każdym końcu kryje się nowy początek.

wtorek, 20 października 2015

"Bale maturalne z piekła"

     Cześć wszystkim! Wow, doczekałam się tysiąca odwiedzin! Mimo, że rzadko ktoś tutaj komentuje, widzę, że jednak tutaj zaglądacie. Bardzo się z tego powodu cieszę i dziękuję wam za wszystkie miłe słowa odnośnie recenzji i opowiadań... Motywujecie mnie, żeby wciąż pisać.
     Dzisiaj przybywam do was z recenzją książki, która nie zachwyciła mnie ani nie skradła mego serca w całości. Trzeba jednak przyznać, że ma w sobie to coś, a jej lektura była przyjemnością. Do przeczytania Balów maturalnych z piekła ostatecznie przekonały mnie nazwiska na okładce. Opowiadania napisały Stephenie Meyer, Meg Cabot, Kim Harrison, Michele Jaffe, Lauren Myracle. Nie spotkałam się z twórczością dwóch ostatnich wymienionych kobiet. Autorki między innymi Zmierzchu, Pamiętnika Księżniczki oraz trylogii o Madison Avery popisały się tym razem w krótkiej formie. Co z tego wyszło?
     Motywem przewodnim opowiadań jest bal maturalny. Właściwie jestem pod wrażeniem oryginalności kolejnych opowiadań, bo mimo wspólnego tła były całkiem od siebie różne. Czytałam tę książkę na telefonie jakoś w połowie sierpnia i dała radę jako lektura wakacyjna. Najmniej podobało mi się chyba pierwsze z pięciu opowiadań. Najbardziej za to przypadło mi do gustu opowiadanie o nastoletniej wonder woman. Przyznam, że autorka (nie pamiętam która z nich, nie bijcie) totalnie mnie zaskoczyła zastosowanym w pewnym momencie fabuły zwrotem akcji. Potem nastąpiło ponowne zaskoczenie, ponieważ Kim Harrison uraczyła czytelników początkiem historii kontynuowanej w powieści Umarli czasu nie liczą, którą bardzo miło wspominam. Nadal nie przeczytałam całej trylogii... W pozostałych opowiadaniach panie dały radę. To opowiadania, które sama mogłabym napisać. Fantastyka to mój ulubiony gatunek, więc siłą rzeczy nie nudziłam się przy lekturze. Było ciekawie, momentami nawet strasznie. To nie żadna górnolotna literatura, nie wnosi niczego ważnego do życia, jednak przeczytanie tej książki nie jest całkowitą stratą czasu. Gdybym tak nie kochała fantastyki, przeszłabym obok Balów maturalnych zupełnie obojętnie. W tej książce jest jednak coś, co zdoła przyciągnąć czytelnika, nie nadaje się jednak dla osób, które szukają porządnych wrażeń.
     Podsumowując, tragicznie nie jest. Moja ocena to 6/10. Madison Avery oraz Miranda skopująca tyłki złym bandziorom ratują tą książkę. Nieczęsto sięgam po zbiory opowiadań, ponieważ wolę, gdy historia jest porządnie rozpisana a autor daje czas na przywiązanie się do postaci. Sama nie piszę jak na razie niczego co przekraczałoby 20 stron i niedosyt jest zawsze lepszy niż przesyt, jednak jeśli już zaczytam się w jakiejś historii, to po prostu lubię, gdy jest opowiedziana od początku do końca. Mogłabym wam pokrótce streścić treść każdego z opowiadań, ale lepiej będzie, jeśli sami po nie sięgniecie, jeśli macie ochotę mimo wszystko miło spędzić czas. Na razie to wszystko ode mnie. Do napisania!

środa, 7 października 2015

Morganville: The Series

     Na początku pragnę zaznaczyć, że nie będzie to pozytywna notka i nie będę sypała serduszkami na prawo i lewo. Jeśli spodobał ci się ten serial, albo nie zaznajomiłeś się z książką, albo wisi ci to, że w EKRANIZACJI zmienili wszystko według własnego widzi mi się.
     Cześć wszystkim! W ten właściwie nijaki pod względem pogodowym dzień pragnę się z wami podzielić opinią o EKRANIZACJI. Pragnę zaznaczyć, EKRANIZACJI, która dziwnym trafem ekranizacją NIE JEST. Nie rzucałabym się tak bardzo, gdyby seria napisana przez Caine Rachel nie byłą jedną z moich ulubionych książek, ale niestety, jest. Gdyby nie to, że znalazłam po szkole w księgarni książkę, na którą poluję z uporem maniaka, miałabym zły humor. ALE JAK? JAK NA LITOŚĆ BOSKĄ MOŻNA POPEŁNIĆ ZBRODNIĘ NAD TAK DOBRYMI, DOPRACOWANYMI KSIĄŻKAMI? NO JAAAAK, JA SIĘ PYTAM? Najśmieszniejsze jest to, że na zdjęciach sama Rachel Caine stoi uśmiechnięta obok osób grających w tej szmirze. Gdybym ja była autorką, wyparłabym się jakiegokolwiek udziału w produkcji. Mogłabym poczekać dłużej, na porządny serial czy film, gdyby zrobili go porządnie. Oczywiście nie zaakceptowałabym niczego, co chociaż odrobinę odbiegałoby od fabuły. Fabuła stworzona przez Rachel Caine to skarb, naprawdę.
     Postanowiłam odłożyć recenzje, z którymi zalegam, ponieważ wczoraj obejrzałam do końca ten "serial". Może się dziwicie, ale ja zwykle kończę to, co zaczynam. Nawet trylogię E L James, co było straszne. Zacznę może od kwestii technicznych. Produkcja liczy sobie zaledwie sześć odcinków, a każdy z nich trwa około dziesięciu minut. O co chodzi? Bo tego zabiegu to ja nie rozumiem. Przez to w tej powiedzmy godzinie upchnęli wątki z co najmniej sześciu ksiąg. Zbrodnia, powiadam wam. Od razu wprowadzili Amelie (oraz umowę z Claire), Myrnina, wyjawili tajemnice Michaela oraz Olivera... Gdyby jeszcze gdzieś po drodze wyskoczył Bishop niczym Filip z konopi - chybabym padła na zawał. Początek był jeszcze jako-tako zgodny z książką. Akcja z pralką jeszcze do przeżycia. Ale postać Moniki Morell już nie. W książce z pewnością nie była ciemnoskóra. Dobrze natomiast oddali jej charakter - była dokładnie tak samo sukowata jak być powinna. Następnie nieco poobijana Claire udała się do domu Glassów. Inaczej wyobrażałam sobie ich miejsce zamieszkania - w książce chyba nie był biały, ale co ja tam wiem? Pozmieniajmy wszystko, niech fani będą wkurzeni! Za Claire przybłąkała się Monica ze swą świtą oraz z Brandonem na dokładkę. Wątek jawnego ataku na dom został wyciągnięty totalnie z dupy. I ta próba podpalenia? What the... Następnie wszystko już potoczyło się bardzo szybko. Postaci i wątki zaczęły przewijać się z szybkością światła. Fabuła ogółem ssie. Nie dość, że wepchnęli tam wszystko co się dało, to jeszcze dołożyli sceny, których w ogóle w książkach nie było. Najbardziej rozśmieszyła mnie walka Moniki z Michaelem. Jeśli szukacie mało ambitnej rozrywki oraz czegoś do śmianie się lub popłakania - mogę polecić.
     Fabułę z grubsza omówiłam, pora na postacie. Trudno mi przyczepić się do Claire, chociaż wyobrażałam ją sobie inaczej. Shane jest przystojny, okej. Eve w ogóle mi nie pasuje. Michael też nie, za brzydki. Gdzie te anielskie loczki? Uratowali się tym, że zagrał na gitarze w jednej scenie i to było fajnie. O Monice już pisałam powyżej. Pora na Myrnina - nie, nie i nie. Wyglądał za mało szalenie. Ale za kapcie króliczki mogę dać mu plus. Amelie od biedy może być, ale wyobrażałam ją sobie bardziej władczą i nie wiem, zimną? Na koniec Oliver i tutaj nie mam za bardzo się do czego przyczepić, bo generalnie przedstawili go poprawnie. Hipisowski wygląd jest, tak samo długie włosy. Tylko dlaczego wdał się w spisek z Moniką? Chyba nikt nie wie...
     Podsumowując, podczas oglądania nie wiedziałam za bardzo czy się śmiać czy płakać. Generalnie nie spodziewałam się cudów, bo zawsze, za każdym dosłownie razem wszystko pozmieniają i można by już dochodzić czy to ekranizacja, czy jednak nie. Osobom, które nie czytały może się podobać, ale fanom książek już raczej nie. Mnie nie pozostało już nic innego, jak skolekcjonować serię i zaczytać się do upadłego. Serial tak bardzo mnie zawiódł, bo mimo wszystko po cichu liczyłam na coś więcej i na coś lepszego. Na koniec wstawiam zdjęcia obsady. Powrócę do was niebawem z recenzją którejś książki, o której tu jeszcze nie pisałam. Trzymajcie się i do napisania!

     Claire, Shane, Michael i Eve:


     Myrnin:


     Monica:


     Amelie:


     Oliver:

niedziela, 4 października 2015

Wrześniowy book haul #2!

     Cześć! Październik rozpanoszył się już całkowicie, ale w dzisiejszej notce przychodzę do was z book haulem, już drugim na blogu! Wrzesień był dobrym miesiącem. Udało mi się kupić aż 10 książek, cena większości nie przekraczała dziesięciu złotych, więc opłacało się. Księgarnia Świat Książki jest najlepsza pod względem ofert! Dobra, Allegro też. Stosik z bieżącego miesiąca też będzie niemały, ponieważ przewiduję swoją obecność na Targach Książki w Krakowie, i mam nadzieję wyłowić kilka dobrych okazji. Ostatnio szczęście mi sprzyja, natykam się co rusz na książki za 10 złotych. Żeby nie przedłużać, oto wrześniowy stosik!










sobota, 3 października 2015

"Mąż, którego nie znałam" Sylvia Day

     Cześć kochani! Korzystając z tego, że w weekend nie muszę robić wiele do szkoły, postanowiłam, że dodam notkę na bloga. W dalszym ciągu mam kilka zaległych, a nie mogę zwlekać z tym w nieskończoność. 
     Chcę opowiedzieć wam o książce Mąż, którego nie znałam autorstwa Sylwii Day. Pozycja ta w żadnym stopniu mnie nie zachwyciła. Mało tego, okazała się banalna i przewidywalna. W dodatku działo się w niej skandalicznie mało. Ale czy można by spodziewać się czegoś więcej po erotyku z niższej półki?
     Po Greyu powinnam skończyć sięgać po książki pokrewne temu wątpliwemu arcydziełu. Jednak czytałam Dotyk Crossa, który nawet mi się spodobał i postanowiłam sprawdzić, jak Sylvia Day poradziła sobie z innymi książkami. Na szczęście nie kupiłam tej książki, bo miałabym ochotę niechybnie się jej pozbyć. Czytałam ją na komórce. Liczy sobie około dwustu stron, więc uporałam się w nią w kilka dni. Nie porzucam książek, które zaczynam czytać, no chyba, że jestem na początku i jeszcze nie wkręciłam się dobrze w historię. 
     Może na początku trochę posłodzę. Dobre strony tej powieści to początkowe lata XIX wieku. Autorce udało się stworzyć klimat. Drugi pozytyw to kreacja Isabel Pelham-Grayson, która jest silną i niezależną kobietą. Wyłamuje się z głupiutkich i szczebioczących panien na wydaniu, które przy każdej sposobności zrobią wszystko, żeby upolować dobrego kandydata na męża. Nie daje sobą pomiatać i można odnieść wrażenie, że małą ją obchodzą zasady obowiązujące w towarzystwie. Zwykle robi to, na co ma ochotę. I może sobie na to pozwolić, pochodzi bowiem z wysoko usytuowanej rodziny. Dodatkowo grzeszy urodą, co było do przewidzenia, ale nie przeszkadzało mi to za bardzo.
     Przejdźmy do minusów, których doszukałam się nieco więcej. Jak mówiłam, książka mnie nie porwała. Szkoda, że Sylvia Day nie umie zrównoważyć scen seksu z jakąkolwiek prężną i wartką akcją. To mogłoby być coś. Takie książki byłabym w stanie łyknąć z przyjemnością jak Rasę Środka Nocy Lary Adrian. Pierwszy minus to wspomniane już wyżej sceny seksu. Da dużo, za często, aż do porzygu. Ja nie wiem, jak można pozbawić swoje dzieła fabuły na rzecz takiego czegoś. Po prostu masakra. Drugi minus to Gerard Grayson, będący obiektem westchnień głupich trzpiotek na dworze. Po stracie dziecka, które miała wydać na świat jego kochanka, która niestety również nie przeżyła połogu, wyjechał. Zostawił Isabel zupełnie samą, chociaż była już wtedy jego żoną. A co tam, yolo! Bodajże po dwóch latach wrócił, kompletnie odmieniony. Nie tylko zjarało go słońce bo ciężko pracował na roli (to nie żart) ale i przestał traktować Pel niczym pasujący do wystroju wnętrza mebel. Isabel opierała mu się, jednak nie na długo. Któż przecież mógłby długo ignorować zaloty jurnego byczka, jakim jest Gray? Nie umiem powstrzymać jadu, ale naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego sięgnęłam po tę książkę. Musiałam ulec chwili słabości. Największy minus to brak akcji. Cała historia miota się między proszonymi herbatkami i obiadkami a igraszkami małżeństwa Graysonów w alkowie.
     Podsumowując, Mąż, którego nie znałam, to książka, której wam nie polecam. Jeśli lubicie wartkie akcje i porządną fabułę, w której coś się dzieje to podczas czytania Sylvii Day wynudzilibyście się na śmierć. Książka może się spodobać osobom, które są zachwycone literaturą erotyczną pokroju 50 twarzy Greya. Ja niestety nie zaliczam się do fanek mało ambitnych dziełek z niższej półki. Sylvia Day skorzystała z szału na E L James i wyszło jej to na dobre jeśli chodzi o poczytność. Jest to dla niej z drugiej strony krzywdzące, bo pisze o niebo lepiej niż jakaś napalona baba w średnim wieku. Moja ostateczna ocena to 5/10. W tej książce nie ma nic zaskakującego, żadna postać nie pozostaje na dłużej w pamięci czytelnika, a akcja jest warta jak woda w sadzawce.
     Ostatnio coraz częściej trafiam na książki, które średnio mi się podobają lub wręcz nie podobają mi się w ogóle. Nic w tym dziwnego, bo czytam dużo i sięgam po wszystkie gatunki. Ograniczanie się moim zdaniem byłoby głupotą. Powrócę do was niebawem z wrześniowym book haulem! Tak, znowu kupiłam książki... Do napisania!

środa, 23 września 2015

E. L. James "Nowe oblicze Greya"

     Cześć wszystkim! Jak możecie się domyślić, doczytałam tę niesławną trylogię do końca. Zrobiłam to nie dlatego, żeby mi się spodobała (kto czytał moją recenzję drugiego tomu wie dobrze, że nie), ale dlatego, że z reguły zawsze kończę to co zaczynam. I byłam ciut ciekawa, jak autorka zakończyła tę historię. Książkę czytałam na komórce i przebrnęłam przez nią w jakieś trzy dni. Nie spodziewałam się, że będzie to literatura wyższych lotów, bo zdecydowanie taka nie była. Jednak gdybym miała wybierać, powiedziałabym, że tom ostatni jest najlepszy z całej trylogii.
     Historia zaczyna się, kiedy Ana opisuje swoją podróż poślubną. Już jako pani Grey zwiedza całą Europę najbardziej luksusowymi środkami transportu. Jak zwykle, średnio raz na rozdział występuje scena seksu, czym przy tomie już trzecim naprawdę można rzygnąć. Dobra, skarżyć się nie będę, ponieważ dobrowolnie skazałam się na te katusze. Akcja skupia się na pożyciu małżeńskim Any i Christiana. Pan Grey nadal jest apodyktycznym dupkiem, a pani Grey nie wyszła ponad rolę ciepłych kluch bez charakteru. Widziałam dla Greya iskierkę nadziei przy końcówce drugiego tomu, która była nawet ciekawa. Jednak iskierka ta nie została rozdmuchana do rozmiarów ogniska, lecz została zduszona w zarodku. Autorka potraktowała po łebkach postać Hyde'a, a przecież mógł namieszać dużo bardziej w życiu nowożeńców. Zamiast na namiastce fabuły, jaką stworzyła, skupiła się na nieudanych próbach zachowania resztek niezależności przez Anę. Słabo, naprawdę słabo. Nie mogę napisać, żebym się na zwieńczeniu trylogii zawiodła, ponieważ nie miałam w stosunku do tej książki żadnych oczekiwań. Ana pobiła wszelkie rekordy głupoty, najpierw doprowadzając swego męża do ostateczności, a potem jęcząc i płacząc prosząc, żeby nie czuł do niej nienawiści. No ludzie! Gdyby gdzieś zrobili nagrodę w kategorii Najbardziej głupi i wkurwiający bohater literacki, Anastasia Grey-Steele wygrałaby niechybnie. Christian niby to się zmienił, ale nadal zachowuje się w ten swój irracjonalno-wkurzający spodób. Ja wiem, że miał ciężkie przejścia, ale proszę. Przy czytaniu moja podświadomość co rusz przewracała oczami, a moja wewnętrzna bogini uderzała się otwartą dłonią w czoło, siedząc na szezlongu w jedwabnym szlafroczku. Ha ha, ciągle nieśmieszne. Jedynym plusem tej książki jest fakt, że da się przez nią przebrnąć bardzo szybko. Nie wymaga też specjalnego wysiłku umysłowego, a głębszych przesłanek na próżno tam szukać. Mimo iż Ana jest żoną Christiana, nadal chce, żeby była mu bezwzględnie posłuszna, i nadal najchętniej sprałby ją na kwaśne jabłko za najbardziej śmieszne przewinienie.
     Czytając Greya miałam wrażenie, że jest to książka, która ma głównie pobudzić wyobraźnię osób, które mają mało ciekawe życie seksualne. Moim zdaniem jednak zadziałała w drugą stronę. Jej obrzydliwość i te proste opisy, bez żadnej finezji odrzucają i sprawiają, że człowiekowi robi się słabo. Czytałam inne książki erotyczne, więc mam porównanie. Trylogia Pięćdziesięciu Odcieni to najgorszy gniot, jaki czytałam w życiu. Jeśli chcecie ogarnąć o co chodzi, już lepiej sięgnijcie po film i nie traćcie czasu. Naprawdę nic nie stracicie, to wam mogę obiecać. To już wszystko, co mam do powiedzenia. Powrócę do was z recenzją kolejnej książki, mam nadzieję, już niedługo. Do napisania!

czwartek, 17 września 2015

Cornelia Funke "Atramentowa Śmierć"

     Cześć! Było mi trudno zdecydować, o jakiej książce chcę dziś pisać. Na razie jestem zmuszona zawiesić czytanie książek, które nie są lekturami szkolnymi, ale mam w zanadrzu kilka tytułów przeczytanych w wakacje, także recenzje będą się pojawiać przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. Klasa maturalna zaczyna dawać mi się we znaki, czasu wolnego też jest mniej, ale co jakiś czas będę dodawać notki.
     Chcę wam opowiedzieć o cudownej książce. Czytałam ją co prawda chyba dobre kilka miesięcy. Jednak czekała cierpliwie na moim telefonie, aż przeczytam kilka słów. Czas jaki zajęła mi lektura może wynikać z faktu, że plik ma grubo ponad 500 stron, a nie ukrywam, że najlepiej czyta mi się e-booki które mają do 200 stron. Cornelia Funke stworzyła świat unikatowy, absolutnie wspaniały i bajkowy. Ostatni tom czyta się mając wrażenie, jakby wróciło się do domu po długiej podróży. Trylogia Atramentowy Świat jest baśnią, gdzie w świecie pięknym, pełnym magi, ale i brutalnym, ścierają się ze sobą dwie najstarsze siły - dobro i zło. UWAGA, SPOILERY! Książka zaczyna się sceną, w której Farid wykopuje skarb dla Orfeusza. Smolipaluch nadal spoczywa w krainie umarłych, a Świecąca Gęba karni się słowami Fenoglia, zwlekając jednocześnie ze spełnieniem obietnicy danej Faridowi. Nie przytoczę wszystkich wątków, jakie autorka wplotła w treść, ponieważ ich mnogość niemalże przeraża. W ostatnim tomie nieubłaganie zbliżamy się do wielkiego końca. Mortimer na dobre wczuł się w rolę, jaką napisał dla niego Atramentowy Tkacz. Wraz z zbójcami, obok Czarnego Księcia i jego niedźwiedzia, jest niczym nowe wcielenie Robin Hooda. Jednak sójka nie tylko zabiera biednym i daje bogatym. Wplątał się bowiem w mroczniejszą historię - oszukał Żmijogłowego, który nie zamierza puścić mu tego płazem. Pusta Księga zaczyna gnić, a to samo dzieje się z ciałem Srebrnego Księcia. W książce Cornelii Funke każda postać ma rolę do odegrania, wszystko jest dopięte na ostatni guzik, nie ma w niej zbędnych elementów. Na skutek intrygi uknutej przez bodajże Szczapę, w zamian za porwane dzieci, Sójka postanawia oddać się w ręce Brzydkiej Wiolanty, która także chce mieć coś do powiedzenia. Żmijogłowy jednak nie powiedział jeszcze ostatniego końca. Nie będę wam może opisywać szczegółowo zakończenia, bo mimo ostrzeżenia o spoilerach nie chcę zdradzać wszystkiego. Autorka zakończyła wszystko w sposób satysfakcjonujący. Jak w klasycznej baśni, dobro zwyciężyło nad złem i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Cała trylogia to przepiękna i pyszna baśń, wręcz przepełniona magią, postaciami, które opowiadają się po stronie dobra albo zła. Zakończenie w pełni mnie usatysfakcjonowało. Mimo zwrotów akcji nie sposób było nie oczekiwać pomyślnego zakończenia. I doczekałam się idealne wyważonego końca. Szczególnie spodobały mi się ostatnie słowa. Człowiek zawsze jest ciekawy świata, który czeka tuż za horyzontem. Cornelia Funke daje czytelnikom do zrozumienia, że mimo zakończenia trylogii, historia toczy się dalej - własnym rytmem, jak to było z historią napisaną przez Fenoglia.
    Z całą trylogią wiążę same ciepłe wspomnienia. Jest przepełniona nadzieją, bohaterami, którzy nieustannie walczą o sprawiedliwość. To współczesna baśń, piękna i mądra. Nie pozostało mi już dodać nic poza gorącym poleceniem wam całej trylogii. Nie przerażajcie się ilością stron, bo, jak mawia Mo: Książki muszą być grube, bo w nich jest cały świat. Zbliża się weekend, więc życzę wam zaczytania się w godnej lekturze. Ja tymczasem powracam do Granicy i nie wiem, naprawdę nie wiem, kiedy to przeczytam. Do napisania!


poniedziałek, 7 września 2015

Wakacyjny book haul!

     Witajcie w ten całkiem ładny wrześniowy dzień! Szkoła już na dobre się rozpoczęła, a w pierwszy poniedziałek tego roku szkolnego mam ochotę jeszcze raz wspomnieć wakacje. Co prawda całe dwa miesiące pracowałam, więc nie miałam zbyt wiele czasu na odpoczynek, jednakże miałam fundusze, aby zakupić kilka(dziesiąt) książek. Nie byłabym sobą, gdybym nie przeznaczyła małej części wypłaty na książki. To po prostu musiało się stać. A że te wakacje obfitowały w promocje lub spontaniczne zakupy, trochę mi się książek uzbierało. Między innymi skompletowałam "Dary Anioła" Cassandry Clare, serię, której oddałam całe serce, która jest genialna, jednocześnie łamie serce, ale i powala swoim humorem. Wiecie, Jace... <3. Ale nim rozpiszę się o książkach pani Clare, przejdę do właściwego tematu posta. Przychodzę do was dzisiaj z book haulem w wersji blogowej. Zapewne znacie book haul z book vlogów, ja jednak pozostanę przy pisaniu, więc podzielę się z wami zdjęciami oraz krótkimi opisami. Bardzo się cieszę, że podczas czytania tych książek z łatwością wspomnę sobie to piękne i gorące lato, które niestety obecnie żyje tylko w naszej pamięci. Dodam jeszcze, ponieważ nie będę robić czytelniczego podsumowania (może kiedyś), że w wakacje udało mi się przeczytać około dziesięciu książek, co jak na mnie jest bardzo dobrym wynikiem, zważając na fakt, że nie miałam zbyt wiele wolnego czasu. Nie przedłużam już, zapraszam na book haul!

Chciałam zmieścić wszystko w jednym stosie, ale istniała realna obawa, że książki runą na podłogę (albo na mnie) i się pouszkadzają więc wiecie, nie chciałam ryzykować.


  Tom 3 Tokyo Ghoul. Mangi zaliczam do książek, więc także dołączyłam ją do tego zestawienia.


George Orwell za dyszkę. Zakup całkowicie spontaniczny. Kto by pomyślał, że w empiku zrobią półkę z wydaniami kieszonkowymi?


"Zdradzona", czyli tom drugi "Domu Nocy". Myślałam, że kupuję wydanie zwykłe, a nie kieszonkowe, ale właściwie to nie ma większego znaczenia.


"Nomen Omen" Marty Kisiel. Po obejrzeniu recenzji Anity i przecenie kupiłam niemal bez zastanowienia.


"Dziewczyna z pomarańczami". Nie była objęta żadną promocją, po prostu słyszałam o niej wiele dobrego.


"Fangirl" Rainbow Rowell. Znowu, czytałam wiele pozytywnych recenzji. Poza tym sam opis bardzo mi się spodobał. Myślę, że lektura będzie przyjemna. W końcu, kto z nas nie ma w sobie czegoś z tytułowej "Fangirl"?


Moja kolejna miłość, czyli "Wampiry z Morganville" Caine Rachel. Dwa tomy w przecenie. Kiedyś skompletuję całość.



Najgrubsze tomiszcze w moim stosiku. "Blackout" liczy sobie prawie 800 stron a i format ma potężny. Ciekawe, kiedy to przeczytam. Złożę chyba podanie o kolejne życie, w którym poświęcę się wyłącznie czytaniu xd.


Trylogia Gail Carriger. Spodziewam się dobrej lektury, ale zobaczymy, jak to wyjdzie.




"Sensei i miłość" Hiromi Kawakami. Skusiło mnie nazwisko autorki oraz opis. No i też dopisek na okładce: "Książka jak lekcja szczęścia". Zresztą i historie podnoszące na duchu są potrzebne. 


"Druga Szansa" Katarzyny Miszczuk. Kupiłam ją bo mnie zaciekawiła no i to Katarzyna Miszczuk, więc musi być dobra.


Duologia również od Katarzyny Miszczuk. Po przeczytaniu trylogii o Wiktorii Biankowskiej brałam jej książki w ciemno.



Cztery tomy "Darów Anioła". Dwa już miałam, więc teraz czeka mnie duuużo Jace'a! 





"Future" Dmitry Glukhovsky. Może kiedyś nauczę się pisać nazwisko tego autora bez zerkania na okładkę. Po tej książce spodziewam się naprawdę dużo. Opis z tyłu zachęca niesamowicie. Słyszałam także same dobre rzeczy o niej od mojej przyjaciółki, która określiła ją jako "genialną ale i obrzydliwą". Przyznam się, że trochę się obawiam tej lektury. Autor przedstawił bardzo brutalny świat, tego jestem pewna. Jedyne czego w niej mogłoby nie być, to tych brzydkich zdjęć, które są w środku. No i okładka jest dość niepokojąca i przerażająca. Te puste oczodoły tej maski czy rzeźby czy czegokolwiek co jest na okładce... brrr.


To już wszystko. Jeśli uda mi się przeczytać wszystkie książki z mojej biblioteczki, będę usatysfakcjonowana. W tym celu muszę udać się na odwyk od biblioteki i nie wychodzić z domu xD. Ten rok szkolny będzie też naznaczony lekturami szkolnymi, więc mnóstwo czytania mnie czeka. Ale jakoś to będzie. Bez czytania nie przeżyję więc jakoś pogodzę lektury z nauką. Trochę tego wyszło. Następnym razem przyjdę do was z recenzją jakiejś książki. A zaległych recenzji mam cztery, także na razie nie zabraknie mi tematów do notek. Później zobaczymy, może życie dostarczy tematów? Życzę wam równowagi psychicznej i jakiej takiej chęci do nauki. Do napisania!

czwartek, 20 sierpnia 2015

"Wiecznie żywy" (o filmie, nie książce)

     Witam, moi kochani! Jak obiecałam, po dość długiej przerwie mam dla was recenzję filmu. Nigdy nie rozwodziłam się dłużej o żadnym filmie... No, dobra. Przypomniałam sobie o Atramentowym Sercu, który niestety nie powala. Już jakiś czas temu zrobiłam coś, czego zazwyczaj nie robię. Obejrzałam adaptację książki, wcześniej z rzeczoną lekturą się nie zapoznając. Mojej siostrze bardzo podobał się ten film. Pomyślałam więc sobie, czemu nie obejrzeć?

     Na początku filmu dostrzegamy post apokaliptyczny obraz świata. Zombi i ludzie żyją (no dobra, kto żyje, ten żyje) w dwóch zgrupowaniach przypominających obozy. Ludzie typowo dla filmów o zombiakach kryją się za dobrze strzeżonym murem, czasami wychodząc poza bezpieczną strefę w poszukiwaniu pożywienia albo artykułów pożądanych bądź po prostu koniecznych do przetrwania. Jest też on. R, po prostu R. Jak na rozkładające się, chodzące zwłoki prezentuje się całkiem przyzwoicie. Trzeba przyznać, że nigdy wcześniej nie spotkałam się z ideą, jakoby zombi potrafiły myśleć. Co prawda z ich ust wydobywa się ledwo zrozumiały bełkot, ale lepsze to niż nic. R czuje się samotny, niezrozumiały, bla, bla, bla... Wdeptujemy w nostalgiczne przemyślenia naszego bohatera. Co jako pierwsze uderzyło mnie podczas oglądania? Człowieczeństwo, jakie jakimś cudem zdołał zachować w sobie R. No bo, ludzie. Zombi to chodzące, rozkładające się zwłoki, nie myślą! Jedzą mózgi, na litość! Już na pewno nie zakochują się w pięknych śmiertelniczkach. Nie kupuję tego totalnie. Nie, nie i nie. Przez cały film czekałam ja jakąś dobrą akcję, której koniec końców nie było. Walka z kościejami (?) została potraktowana po łebkach. Tak tylko się potłukli i już. Zachowanie Julie też pozostaje wiele do życzenia. Jako córka lidera obozu zabijającego zombi powinna uciec od R gdzie pieprz rośnie. Ona robi co? Zasypia sobie spokojnie obok niego, bo niby czemu nie. Nie podobał mi się także happy end. Zombi wracający do życia? Zaczynający czuć? No ludzie! Nie pamiętam, żebym ostatnio na jakimkolwiek filmie tak zjadliwie komentowała oraz co chwila wybuchała śmiechem. Cała historia dla mnie jest mocno nierealna, a relacja między Julie a R naciągana. Może są ludzie, których urzekła ta romantyczna historia. Cóż, ja tego romantyzmu ni cholery nie dostrzegłam. Chociaż po oglądaniu The Walking Dead i innych typowych produkcji o zombi moja reakcja wydaje się uzasadniona. Sam seans wspominać będę miło, ponieważ śmiałam się do łez i to niejednokrotnie. Absurd na absurdzie, według mnie. Moja końcowa ocena to 3/10. Trzy punkciki za rozśmieszenie mnie do łez. To już wszystko. Film wam się spodobał? Nie spodobał? Skomentujcie, jeśli łaska. Powrócę do was niebawem z recenzją książki. Nie wiem jeszcze, jakiej. Mam do wyboru dwie. W te wakacje skupiam się na lekturach szkolnych, a ich recenzować nie będę. W międzyczasie udaje mi się jednak przeczytać coś tylko dla czystej przyjemności, z czego się bardzo cieszę. Do napisania!

niedziela, 2 sierpnia 2015

"Ja, potępiona" Katarzyna Berenika Miszczuk

     Hej, hej! Dzisiaj mam dla was recenzję książki, której sceneria była momentami tak szara, jak pogoda za oknem. Obiecałam wam, że powiem słów kilka o ostatniej części trylogii, która zawładnęła moim sercem. Już na pewno wiecie o czym będę się rozpisywać (tytuł posta też złudzeń nie pozostawia). 
     Wiktoria Biankowska odzyskała normalne życie. Zerwała z Piotrem i wreszcie odważyła się przyznać do tego, że pragnie być z Belethem. Przystojny diabeł postanowił się z nią nie kontaktować, czego skutkiem były tragiczne w skutkach decyzje. Otóż... wpadł na jakże genialny pomysł pozbycia się rywala i posłania go do Tartaru, skąd nie ma ucieczki. Nie przewidział jednak, że Wiktoria zasłoni go własnym ciałem, i sama trafi do samej czeluści zła. Do szarej krainy trafiają dusze największych zwyrodnialców, jacy stąpali po ziemi. Wśród wątpliwych osobistości Tartaru wyróżniają się Hitler, Kuba Rozpruwacz oraz Elżbieta Batory, która wsławiła się tym, że kąpała się w krwi dziewic, aby zachować młodość. W krainie zbrodniarzy króluje szarość. Szare jest wszystko: kamienice, drogi, pola, a nawet niebo. W dodatku rosną tam tylko ziemniaki, więc obywatele nie mogą sobie pozwolić na urozmaicone menu.
     Fatalna pomyłka obudziła w Belecie uśpione sumienie. Postanowił zrobić wszystko, aby ocalić swoją miłość. Nawet, jeśli oznaczałoby to dla niego egzystowanie na wiecznym wygnaniu. Przestałby należeć gdziekolwiek.
     Po wkroczeniu przez Beletha do Tartaru zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. Czytelnicy są świadkiem zwrotów akcji i pełnych napięcia chwil, przepełnionych ukochanym przeze mnie humorem autorki. Cała fabuła jest niezwykle rozbudowana, ciekawa. Nie wiadomo, czego można spodziewać się na następnej stronie. Jestem pod wielkim wrażeniem warsztatu pisarskiego Katarzyny Miszczuk. Czytanie to czysta przyjemność. Powtarzam się, wiem. Po raz kolejny i niestety ostatni mamy okazję śledzić perypetie nietuzinkowych bohaterów. Gdy przeczytałam ostatnie słowo, poczułam żal. Przy czytaniu trylogii o Wiktorii Biankowskiej bawiłam się naprawdę wyśmienicie. Sam koniec także niezły. Pożądany skrycie happy end dopełnia się z ostatnią stroną, przy której czytaniu można wywnioskować, że to jeszcze nie koniec. Nie miałabym nic przeciwko temu, aby powstała jeszcze jedna część, dopełniająca całość. Mam wrażenie, że autorka mogłaby nas jeszcze niejednym zaskoczyć. Ja moją przygodę już zakończyłam. Wy możecie ją rozpocząć, do czego oczywiście zachęcam was z całego serca. Gdy już uporam się z lekturami szkolnymi (co idzie mi dość opornie), zabieram się za kolejne książki Katarzyny Miszczuk, które cierpliwie czekają na swoją kolej w mojej biblioteczce. Mam wrażenie, że napisałam za mało. Ale co jeszcze mogłabym dodać? Zaczytujcie się moi drodzy, bo warto! Powrócę do was niebawem z kilkoma słowami o filmie Wiecznie Żywy, który wręcz muszę skomentować! Trzymajcie się ciepło! Do napisania!

wtorek, 28 lipca 2015

Unboxing #1!

Witajcie kochani! Jak obiecałam, przygotowałam dla was coś, czego jeszcze tutaj nie było. Chodzi o unboxing, czyli otwieranie paczek przed kamerami na vlogach, nie tylko z książkami. Chociaż booktuberzy właśnie takie paczki otwierają publicznie najczęściej. O ile vlogerzy nagrywają bardzo często takie filmiki, na żadnym blogu nie widziałam czegoś takiego. Wymyśliłam, jakby to mogło wyglądać nie na filmiku. Po prostu udokumentowałam zdjęciami etapy rozpakowywania moich nowych książek. Tak nawiasem mówiąc, są cudne! W dodatku wszystkie oprócz jednej były na wakacyjnej promocji, z której mam już dziewięć książek. Tym oto sposobem zapełniłam po brzegi mój książkowy regał, a kolejne nowości będę pewnie chować do szafki, jak to robiłam kiedyś. Do każdego zdjęcia dodałam kilka słów od siebie. To co? Otwieramy ;)?









Przepraszam za zamieszanie z kolorami napisów, ale chciałam, by wszystko dało się bez problemu przeczytać. Unboxing z pewnością pojawi się u mnie jeszcze nie raz! W następnym poście pojawi się recenzja książki Ja, potępiona Katarzyny Miszczuk. Pozdrawiam was ciepło! Do napisania!