piątek, 30 czerwca 2017

CZYTELNICZE PODSUMOWANIE CZERWCA

     Witajcie moje misie! Tym razem wyjątkowo nie piszę kolejnego postu w środku nocy, yay. Obok mnie stoi wielgachny kubek kawy, więc jestem gotowa, aby podsumować sobie kolejny miesiąc. Przeczytałam dziewięć książek, więc jest lepie niż ostatnio. Aczkolwiek swojego rekordu życiowego (który popełniłam w lutym) nie pobiłam. 
     Ale starałam się mocno. Pracuję na pełen etat i uważam, że przeczytanie aż dziewięciu książek, kiedy 1/2 swojego czasu spędzam poza domem to i tak bardzo dużo. Nie przedłużając, enjoy! 

PRZECZYTANE W CZERWCU

1. Siostry Agnieszka Krawczyk 


 2. Dotyk Crossa Sylvia Day (mój reread - recenzję możecie tutaj znaleźć)


3. Martwy aż do zmroku Charlaine Harris


4. Onyks Jennifer L. Armentrout 


5. Opal Jennifer L. Armentrout 


6. Origin Jennifer L. Armentrout 


7. Trzy godziny ciszy Patrycja Gryciuk


8. Opposition Jennifer L. Armentrout 


9. U martwych w Dallas Charlaine Harris


     Jak widzicie, zaczęłam podczytywać sobie serię o Sookie Stackhouse. Serial uwielbiam i chciałam już od dłuższego czasu zestawić go sobie z powieścią. Tak samo jak w przypadku serii Love at stake, zrecenzuję tylko pierwszy tom. Najwyżej wyrażę króciutko swoją opinię o kolejnych tomach przy okazji podsumowań miesiąca. Kontynuowałam też wreszcie serię LUX, którą kocham, uwielbiam bezgranicznie.

ŁĄCZNA LICZBA PRZECZYTANYCH STRON WYNOSI 3 881!

      Prawie cztery tysiące stron naprawdę fajnych książek. Nie mogę powiedzieć, żebym nie spodziewała się wielkiej liczby, ale mimo wszystko zobaczyć na własne oczy... wow.

BOOK HAUL

     Jak zawsze do mojej biblioteczki trafiły kolejne nowe i cudowne tytuły. Tym razem jest ich piętnaście. Czy poszalałam? Chyba nie, ostatnio też pojawiało się u mnie mniej-więcej tyle samo książek.

1. Żerca Katarzyna Berenika Miszczuk (wreszcie mam wszystkie książki jednej z moich ulubionych autorek!)
2. Czerwień rubinu Kerstin Gier (kocham tę okłądkę)
3. Onyks Jennifer L. Armentrout
4. Opal Jennifer L. Armentrout
5. Origin Jennifer L. Armentrout
6. Opposition Jennifer L. Armentrout
7. Co przyniesie wieczność Jennifer L. Armentrout
8. Mapo chaosu Felix J. Palma
9. Mapa czasu Felix J. Palma
10. Mapa nieba Felix J. Palma (trylogia wiktoriańska. Jak tylko zobaczyłam hasło "wiktoriańska" to już wiedziałam, że muszę to mieć).
11. Czereśnie zawsze muszą być dwie Magdalena Witkiewicz
12. Oblivion Jennifer L. Armentrout
13. Początek wszystkiego Robyn Schneider (musiałam, ta okładka!)
14. Kamień Małgorzata i Michał Kuźmińscy
15. Pokolenie ikea Piotr C. (dzięki poleceniu moich dziewczyn. Dziękuję wam za inspirującą rozmowę!)

TO BE READ

     W tej chwili czytam Żercę i Klub martwych. Później pewnie wybiorę coś losowe z mojej biblioteczki. Serio, mam tyle książek, że przez jakieś dwa lata nie musiałabym wychodzić z pokoju.

     To już wszystko ode mnie. Życzę wam cudownie zaczytanego miesiąca i udanych, pełnych przygód wakacji. Jeśli jeszcze je macie - błagam, korzystajcie i bawcie się dobrze. Niedługo będę też miała dla was drugą część wyznania kinomaniaczki. Do napisania!

czwartek, 29 czerwca 2017

"Małe życie" Hanya Yanagihara - powieść kontrastów?

     Hej hej kochani! Dzisiaj mam dla was opinię o cudownym grubasku - Małym życiu. Kiedyś ta książka była wszędzie. Jednak ja, jak to ja, z nowościami tak od razu się nie lubię. Jedni ją kochają. Inni zaś twierdzą, że jest za długa i przereklamowana. Dla mnie jest... cóż, zapraszam dalej!
Tytuł: Małe życia 
Tytuł oryginału: A little life 
Autor: Hanya Yanagihara
Tłumaczenie: Jolanta Kozak 
Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 27 kwietnia 2016
Liczba stron: 816 
Moja ocena: 10/10

     Czwórka przyjaciół kończy studia i przeprowadza się do nowego roku. JB ma wielki talent plastyczny i marzy o wystawianiu swoich prac. Malcolm odkrywa w sobie pasję i postanawia zająć się architekturą. Willem aspiruje do bycia aktorem. Jest też Jude, który ukończył studia prawnicze i dodatkowo ma wielkie zdolności matematyczne.
     Przez te ponad osiemset stron jesteśmy świadkami ich życia: smutków, radości, sukcesów, ale i upadków. Trzeba też wspomnieć, że autorka opisała kilkadziesiąt lat z ich życia, co jest dość istotne.
     Hanya Yanagihara pozwala nam dobrze poznać każdego z bohaterów. Z upływem stron to jednak historia Jude'a wysuwa się na pierwszy plan, a on sam stanowi spoiwo dla całej paczki przyjaciół.
     I tutaj należałoby zakończyć opis fabuły. Tak łatwo byłoby przemycić tutaj jakiś spoiler. Akcja powieści częściowo dzieje się w Nowym Jorku. Klimat jaki stworzyła autorka jest wprost niesamowity. Można wręcz oddychać powietrzem metropolii wraz z jej mieszkańcami.
     Wspomniałam o Nowym Jorku nie bez przyczyny, ponieważ jest bardzo ważny dla fabuły. Jak wiadomo, to miasto skupia w sobie mnóstwo kultur i ludzi każdej rasy, których drogi codziennie w mniejszym lub większym stopniu się przecinają. Także główni bohaterowie mają różny kolor skóry, pochodzą z różnych miejsc. Mimo swojej odrębności, inności jednak coś trzyma ich razem i jest to naprawdę piękne.
     Małe życie zawiera w sobie tak wielki ładunek emocjonalny, że to jest niemal niepojęte. Nie zliczę, ile razy musiałam przerwać czytanie, aby ochłonąć po jednym z mocniejszych fragmentów (a jest ich sporo). Już niemal od początku towarzyszą nam opisy wprost niewyobrażalnego bólu, który towarzyszy Jude'owi co dnia. Mężczyzna zmaga się z agonią, bo już zwykłym bólem tego nazwać nie można. Gdy następuje atak, nie jest w stanie zrobić nic oprócz czekania aż przeminie.
     W tytule nazwałam Małe życie powieścią kontrastów i właśnie taka jest. Ciężkie opisy zwijania się z bólu i samookaleczenia się Jude'a przeplatają się z historią idealnej przyjaźni, rodzicielskiej miłości a w końcu i tej partnerskiej.
     Ktoś gdzieś napisał, że Małe życie jest taką "Amerykańską" powieścią. Co mogło znaczyć, że wątki w niej przedstawione są czarno-białe. Przykładem jest właśnie ten agonalny ból a z drugiej strony idealna, niczym nieskalana przyjaźń, miłość. Tutaj nie ma miejsca na szarości. Mam jednak wrażenie, że to celowy zabieg autorki.
     Przez dobre 3/4 powieści nie wiemy, co naprawdę przydarzyło się Jude'owi, że jego nogi "się popsuły" i doświadcza tak wielkiego bólu. Hanya Yanagihara co jakiś czas rzuca nam jakiś ochłap historii na zachętę, ale mi było ciągle mało i mało. Chciałam więcej i więcej. To, czego doświadczył, jest tak okropne, że zostaje mieć tylko nadzieję, że coś podobnego nie przydarzyło się nikomu naprawdę. W końcu ile byłby w stanie znieść przeciętny człowiek?
     Małe życie odebrałam bardzo osobiście, ponieważ mnie i Jude'a coś łączy. Coś, co sprawia, że mogę w małym stopniu się z nim utożsamić, w pewien sposób go zrozumieć. Chyba nie ma się z czego cieszyć, bo jest w końcu bohaterem tragicznym, ale rzeczywistości nie zmienię.
     Zakończenie dosłownie wyrwało mi serce z piersi. Ryczałam jak bóbr, kiedy coś się stało, a ja nie płaczę zazwyczaj przy książkach. To mnie zniszczyło, poważnie. Wcale się nie dziwię, że Małe życie zostało najważniejszą amerykańską powieścią 2015 roku. Chociaż nie jest wcale takie małe.
     Nie mogę nie wspomnieć o przepięknym wydaniu. U mnie stoi sobie dumnie na półeczce w twardej oprawie. Nie mogło być inaczej. To prawdziwa perełka, która z pewnością będzie ozdobą każdej biblioteczki. Moim zdaniem okładka jest bardzo adekwatna do treści. Jest na niej przedstawione wszystko, co w Małym życiu najważniejsze. Pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że te czerwone schodki przeciwpożarowe prowadzą do mieszkania numer 11 na Lispenard Street.
    Będę polecać każdemu kto nie boi się grubych powieści. Po stokroć warto, będę to powtarzać. Pani Yanagihara stworzyła naprawdę niesamowite, cudowne i monumentalne dzieło. Małe życie pozostanie w moich myślach na jeszcze bardzo, bardzo długo.
     Na razie to już wszystko ode mnie. Wysypiajcie się i dużo czytajcie. Do napisania!

piątek, 23 czerwca 2017

Spodziewałam się zwykłego romansidła, a dostałam o wiele więcej... I znalazłam nowego książkowego męża!

     Witajcie kochani! Dzisiaj przychodzę do was z prawdziwą perełką. Na pewno niektórzy z was kojarzą bardzo dobrze książki, a później i serial, Roswell. Generalnie chodzi o to, że on jest kosmitą. Ona jest zwykłą dziewczyną, która znalazła się w nieodpowiednim miejscu i czasie. On, żeby ją ratować, musi się ujawnić. Między nimi wywiązuje się uczucie.
     Obsydian autorstwa Jennifer L. Armentrout opiera się na podobnym schemacie, ale do tego przejdę później. Być może oszalałam na punkcie tej historii przez sentyment jakim darzę Roswell. Nie porwałabym się jednak, aby posądzić autorkę o plagiat. Jennifer L. Armentrout odświeżyła motyw romansu na linii człowiek-kosmita w naprawdę rewelacyjny sposób. Zapraszam dalej.

Tytuł: Obsydian 
Tytuł oryginału: Obsidian 
Autor: Jennifer L. Armentrout 
Tłumaczenie: Sylwia Chojnacka 
Wydawca: Filia 
Data wydania: 21 maja 2014 
Liczna stron: 442
Moja ocena: 8/10

     Katy Swartz przeprowadza się z mamą do Zachodniej Wirginii. Ma zacząć nowe życie. Chce skończyć szkołę, zostawić za sobą smutne wydarzenia z życia i może nawet się z kimś zaprzyjaźnić.
     W miasteczku (czy w ogóle pada gdzieś jego nazwa? Nie pamiętam...) generalnie niewiele się dzieje. Katy chce jechać na zakupy i w tym celu udaje się do domu naprzeciwko. Blackowie są jej jedynymi sąsiadami.
     Dziewczyna puka do drzwi, one po dłuższej chwili się otwierają... i zaczyna się zabawa. Wydaje się, że Daemon Black wychodzi ze skóry, aby zniechęcić do siebie Katy. Jest arogancki, bezczelny, wyniosły i mógłby wygrać złoty puchar w zawodach na doprowadzanie otaczających go ludzi do szału. Dodajmy do tego fakt, że jest zabójczo przystojny i już mamy typowy obraz niegrzecznego chłopca. 
     W Obsydianie jednak jest coś więcej i błagam, odkryjcie sami tę historię, bo ja na pewno nie będę odbierać wam zabawy i przyjemności płynącej z lektury.
     Po pierwsze: kłaniam się do nóżek za wykreowanie naprawdę świetnej głównej bohaterki. Narrację mamy tutaj pierwszoosobową, więc to naprawdę ważne (i trudne! - wierzcie mi), aby myśli naszego bohatera nie przysłaniały przedstawianej historii. Do dziś chce mi się wyć z frustracji, gdy pomyślę sobie o Lee Fiorze, bohaterce (i narratorce, niestety) Szkoły uczuć. Nie znam bardziej wkurzającej bohaterki, serio. Wróćmy jednak do meritum, bo coś czuję, że dzisiaj się rozpiszę.
     Rzadko się zdarza, żebym uwielbiała jakiegoś głównego bohatera, który jednocześnie jest narratorem historii. Katy to moje literackie alter ego, serio. Dziewczyna kocha książki i prowadzi bloga z recenzjami. W dodatku jej postać jest tak cudownie ironiczna i sarkastyczna! Też taka bywam, ale staram się hamować. Już nieraz zdarzało mi się powiedzieć jedno czy dwa słowo za dużo. Są jeszcze jej rozmowy z Daemonem. Mimo tego, że dziewczyna nie pozostaje obojętna na tego dupka (nazywajmy rzeczy po imieniu...), to potrafi się odgryźć i pięknie zripostować jego chamskie odzywki. Pisałam już w recenzji Fangirl, że utożsamiam się z Cat, ale jednak z Katy w większym stopniu. Coś czuję, że przeczytam wszystko, co wyjdzie spod ręki pani Armentrout.
     Po drugie: Daemon Black. Czy ja muszę dodawać coś więcej? Dziewczyny, kochamy niegrzecznych chłopców i chyba nie ma sensu zaprzeczać. Pisałam już powyżej, że przez większość fabuły Obsydianu zachowuje się jak dupek i to prawda. Jest przy tym jednak czarujący na swój sposób, a gdy nie zachowuje się jak dupek, to... jestem sprzedana. Możecie zadzwonić na pogotowie. Ci, co się znają, potwierdzą, że zamiast serca została w mojej klatce piersiowej już tylko czarna dziura. 
     Po trzecie: cała historia. Autorka stworzyła świat, z którego nie chce się "wychodzić" i do którego chce się wracać. Wciąż i wciąż od nowa. Oprócz romansu, który stanowi główną oś fabuły, mamy bardzo bogate tło. Postaci drugoplanowe są bardzo dobrze zarysowane. Od początku ma się wrażenie, że Daemon nie chce Katy w miasteczku. Już tam coś z tyłu głowy świta, coś jest nie tak. Potem stało się to, co się stało i po prostu... WOW. 
     W niektórych książkach młodzieżowych, kiedy ONA poznaje JEGO nagle nic innego się nie liczy. Gdzie szkoła, znajomi, jakieś życie w ogóle, hobby, cokolwiek? W Obsydianie tak nie jest. Owszem, jest Daemon, ale Katy nadal żyje swoim życiem, oddaje się swoim pasjom, spędza czas z mamą, przyjaciółkami. To sprawia, że całość nabiera wiarygodności. Wiem, jak to brzmi, bo mamy tu do czynienia z paranormal romance, ale po prostu tak jest.
     Oddałam całe serce tej historii. Mogłabym czytać dialogi pomiędzy Katy a Daemonem całe życie. Co więcej mogę napisać? Jennifer L. Armentrout stworzyła solidny fundament, na którym może powstać szersza opowieść. Jestem w trakcie lektury czwartego tomu, więc powiem wam, że wykorzystała potencjał swojego pomysłu. I to jeszcze jak!
     Wyczuwam, że popadnę w wielką rozpacz, kiedy już skończę czytać serię LUX. Dobra, mam jeszcze Oblivion na czarną godzinę. Muszę kupić wszystko, co napisała JLA. Bo nie wyczymie. Polecam wam całym serduszkiem. Jakbyście jeszcze mieli wątpliwości, czy coś.
     Trzymajcie się cieplutko. Do napisania!

sobota, 17 czerwca 2017

"Zaginięcie" Remigiusz Mróz

     Cześć wszystkim! Dzisiaj przychodzę do was z recenzją kolejnej książki Remigiusza Mroza. Cykl o Joannie Chyłce rozrasta się nam na dobre, niedawno dostaliśmy także Deniwelację (dla mnie podwójne yay!. bo kocham Forsta). Przygodę z Chyłka zaczęłam stosunkowo niedawno i pierwszy tom czytało się bardzo przyjemnie. Co myślę o drugiej części? Zapraszam!

Tytuł: Zaginięcie
Autor: Remigiusz Mróz 
Wydawca: Czwarta Strona 
Data wydania: 21 października 2015
Liczba stron: 512
Moja ocena: 7/10

     Z domku letniskowego należącego do bogatego biznesmena znika jego trzyletnia córka. Nie byłoby w tej sytuacji może nic niezwykłego, ale alarm był włączony, Szlezyngierowie zarzekają się, że położyli dziecko spać... a potem po prostu zniknęło.
     Śledczy nie znajdują żadnych śladów, więc podejrzenie pada na rodziców dziewczynki. Zdesperowana Angelika chwyta się ostatniej deski ratunku - dzwoni do swojej dawnej szkolnej znajomej, Joanny Chyłki.
     Prawniczka bierze sprawę, chociaż wydaje się być beznadziejna. Nikt nie wierzy w niewinność Szlezyngierów - nawet Zordon ma wątpliwości. Jednak na powierzchnię zaczynają wypływać nowe fakty i - jak to bywa w książkach Remigiusza Mroza - nic nie jest oczywiste.
      Drugi tom był równie dobry jak pierwszy. Oprócz nowej sprawy dostajemy także rozwinięcie wątków zaczętych w Kasacji. Zordon zaczął się wyrabiać, co bardzo mnie cieszy. Fajnie się też czytało jego próby podbijania do Chyłki. Gdyby tylko chciała, mogłaby przecież pożreć go na śniadanie. Jestem ciekawa, jak dalej rozwinie się ich relacja. Bądź też jak się nie rozwinie - w końcu Remigiusz Mróz znany jest z tego, że lubi zaskakiwać czytelników.
      Co do zakończenie, to nie należało do najmocniejszych i najbardziej szokujących w repertuarze autora. Zdarzyło się jednak coś, co może pociągnąć historię w interesującym kierunku. Jestem ciekawa, jak to będzie dalej. Słyszałam już nieraz, że następne zakończenia niszczą tak samo jak te w serii z Forstem. Gdybym tylko mogła, przygotowałabym się. Jednak i tak niechybnie zostanę zaskoczona.
     Co ciekawe, chyba większość ludzi woli Chyłkę od Forsta, a ja na razie pozostaję przy byłym komisarzu. Może to po części też sentyment - w końcu to od Ekspozycji zaczęła się u mnie ta cała Mrozomania. 
     Co więcej mogę napisać? Remigiusz Mróz to już marka. Będę czytać oczywiście następne tomy, a wam Zaginięcie serdecznie polecam. Trzymajcie się cieplutko. Do napisania!

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Reread: "Kuzynki" Andrzej Pilipiuk

     Witam was tej cudownej nocy! Przychodzę do was z książką, którą pierwszy raz czytałam ładnych kilka lat temu. Już od jakiegoś czasu gdzieś tam z tyłu głowy miałam myśl, że fajnie byłoby mieć u siebie całą serię Kuzynek, więc niedawno zakupiłam.
     Za chwilę zobaczycie okładkę. To wydanie jest takie cudowne, naprawdę. Jeszcze ma wstążeczkę. Och, myślę, że mogę umierać. Dobra, teraz już na poważnie, zapraszam dalej.

Tytuł: Kuzynki
Autor: Andrzej Pilipiuk 
Wydawca: Fabryka Słów 
Data wydania: 11 lipca 2014 
Liczba stron: 320 
Moja ocena: 8/10

     Katarzyna Kruszewska, młoda kobieta o bardzo lotnym umyśle oraz pracownica CBŚ próbuje ustalić miejsce pobytu swojej prababki. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że według legendy Stanisława Kruszewska nigdy się nie zestarzała.
     Tymczasem Stasia powróciła do Polski po dość długiej nieobecności. Podejmuje pracę jako nauczycielka w krakowskim żeńskim liceum.
     Mniej-więcej w tym samym czasie grupa żołnierzy odbija z rąk Serbów młodziutką dziewczynę - Monikę Stiepankovic. 
     Losy tych trzech niesamowitych kobiet w końcu się splatają. Mimo wielu różnic połączyła je przyjaźń. Nasze bohaterki będą też musiały zmierzyć się z przeciwnościami losu oraz z tajemnicą Moniki.
     Kuzynki przeczytałam dzięki mojej siostrze. Czytała te książki jako e-booki i mówiła, że bardzo się jej podobają. Właściwie do tej pory uznaje tę serię za jedną ze swoich ulubionych. O ile fabułę Kuzynek pamiętam dość dobrze, to kolejne zatarły się niemal kompletnie w mojej pamięci. Natomiast tej najnowszej dopisanej czwartej części nie czytałam wcale.
     Kuzynki to moje pierwsze i na razie jedyne spotkanie z prozą Andrzeja Pilipiuka. Gdzieś tam mi chodzi po głowie, żeby zapoznać się z jego innymi książkami i pewnie kiedyś to zrobię. Ta książka jest po prostu cudowna. Nie dość, że to moja ukochana fantastyka, to jeszcze skupia się na wspaniałych, silnych kobietach. 
     Akcja Kuzynek dzieje się w Krakowie. Można się zakochać w Krakowie Pilipiuka, naprawdę. Tam nowoczesność ściera się z pozornie dawno minionymi czasami. Okazuje się też, że Andrzej Pilipiuk jest osobą z cudownym dystansem do siebie. Nie będę wdawać się w szczegóły, ale chodzi o pewną naprawdę świetną i dość zabawną scenę.
     Mam sentyment do tej książki i chciałam ją sobie odświeżyć już od dawna. Ciekawe, kiedy przeczytam kolejne części. Mam tyle książek do przeczytania, że chyba nie wyrobię się z tym do śmierci, tak... 
     Kuzynki bardzo, bardzo mocno wam polecam. To jest naprawdę cudowna opowieść. Odnoszę nawet wrażenie, że jest swego rodzaju hołdem złożonym kobietom przez autora. Do napisania!

piątek, 9 czerwca 2017

Zwlekałam bardzo długo... "Harry Potter i Przeklęte Dziecko" J. K. Rowling, Jack Thorne & John Tiffany.

     Hej hej! Dzisiaj przychodzę do was z książka, na którą czekał cały świat. Mówię tutaj o historii z uniwersum Harry'ego Pottera. O historii, na okładce której tak de facto nazwisko Rowling powinno być podane za nazwiskami dwóch pozostałych panów (jednak marketing robi zawsze swoje. Z nieba leci hajs i tak dalej).
     Do tego jednak przejdę później. Ten dramat, bo to nawet nie jest powieść, wywołał prawdziwą gówno-burzę wśród Potterheads. Nie pozostaje mi nic innego, niż zaprosić was do zapoznania się z moją opinią. Enjoy!

Tytuł: Harry Potter i Przeklęte Dziecko
Tytuł oryginału: Harry Potter and the Cruised Child
Autor: Jack Thorne, Jack Tiffany & J. K. Rowling 
Tłumaczenie: Małgorzata Hesko-Kołodzińska, Piotr Budkiewicz
Wydawca: Media Rodzina 
Data wydania: 22 października 2016 
Liczba stron: 368
Moja ocena: 7/10

     Akcja Harry'ego Pottera i Przeklętego Dziecka toczy się kilkanaście lat po wydarzeniach z ostatniej części oryginalnej serii. Nadszedł dzień powrotu do Hogwartu po wakacjach. Harry posyła po raz pierwszy do szkoły swojego młodszego syna, Albusa Severusa. 
     Dzieciaki wsiadają do pociągu. U boku Albusa kroczy Rose Weasley. Jeszcze na peronie rozmawiali o tym, że powinni podczas podróży zawrzeć jakieś znajomości jak to było w przypadku "świętej" trójcy, bo to one właśnie w ich przypadku rzutowały na ich późniejsze życie.
     Albus w prawie pustym przedziale spotyka Scorpiusa Malfoya i postanawia się do niego przysiąść. Rose nie kryje zdumienia i na pięcie odchodzi dalej szukać szczęścia.
     Właściwie to mogę wam powiedzieć tylko tyle, jeśli chodzi o samą fabułę. Głównym bohaterem jest oczywiście Albus i to wokół niego toczą się wszystkie wydarzenia.
     Zaznaczę od razu, że nie obrzucę tej książki błotem. No dobra, już mogliście mnie wyczuć po zobaczeniu dość wysokiej oceny. 
     Ja nie wiem co jest z ludźmi, ale mam wrażenie, że nikt nie zostawił na Harrym Potterze i Przeklętym Dziecku suchej nitki. Właśnie o to mi chodziło, kiedy powyżej wspominałam o gówno-burzy. Po pierwsze: nikt nie taił przed nami, że będzie to dramat. Po drugie: czy ktoś naprawdę oczekiwał, że to będzie ósma część, a nie po prostu dodatek do serii? Po trzecie: J. K. ROWLING TEGO NIE NAPISAŁA! BYŁA JEDYNIE KONSULTANTKĄ, A TO JEST SZTUKA PANA JACKA THORNE'A. DZIĘKUJĘ, CHOLERA, DOBRANOC.
     Jeśli nie oglądacie booktube'a, to szczęśliwie ominął was ten wielki lament, wielki płacz i zgrzytanie zębów. Przecież to nie jest coś, czego się spodziewali! Nie będę wchodzić w szczegóły ani wytykać drobnych błędów tej sztuki, bo nie po to tu jestem. Moim zdaniem ten scenariusz został wydany po to, aby ucieszyć fanów, dać im coś więcej z ukochanego uniwersum. Cóż, nie bardzo wyszło, jak się okazuje. 
     Mnie Harry Potter i Przeklęte Dziecko bardzo się spodobało. Pochłonęłam raz-dwa i podczas czytania byłam bardzo podekscytowana powrotem do świata, który dobrze znam i kocham. Cieszyłam się jak dziecko podczas lektury i nie spodziewałam się tego. Starałam się za bardzo nie oglądać/czytać recenzji przed przeczytaniem, żeby uniknąć spoilerów. No i zwlekałam tak długo, bo zwyczajnie bałam się po nią sięgnąć. Ze względu na wszystko, co się w związku z nią działo.
     Dodam tylko, że nieco bolał mnie fakt, jakiego dupka zrobili z Harry'ego. Zachowywał się naprawdę jak nie on. Chociaż dorosłe życie i fakt, że już nie jest wybrańcem mógł oczywiście wpłynąć na niego negatywnie. Za to pokochałam Scorpiusa i bardziej polubiłam Draco. Z tego co pamiętam, zawsze miałam co do niego dość neutralny stosunek, jednak w tym dramacie jest postacią zdecydowanie pozytywną i bardzo fajną. Co tu się dużo rozwodzić.
     Podeszłam do tej recenzji dość emocjonalnie, ale to dlatego, że od HP generalnie nałogowe czytanie się u mnie zaczęło i mam naprawdę wielki sentyment do tej serii. Uważam jednak, że J. K. Rowling (czy tam ktokolwiek, kto decyduje o pierdyliardach nowych wydań i wszystkiego innego) powinna już nieelegancko mówiąc dać sobie siana. Seria została zakończona, a mnie już naprawdę męczy oglądanie wydania na którąś-tam rocznicę, jakieś notesy i inne pierdoły.
     Kończąc już, Harry'ego Pottera i... bardzo wam polecam. To przede wszystkim powrót do świata magii i już ten fakt sam w sobie jest niesamowity. Trzymajcie się cieplutko. Do napisania!

niedziela, 4 czerwca 2017

"Naznaczeni śmiercią" Veronica Roth

     Cześć cześć! Dzisiaj przychodzę do was z recenzją książki, z którą mam pewien problem... Cały świat oszalał na punkcie Niezgodnej i dalszych części tej serii. Co rozumiem, bo sama podchodzę z dużą dozą sympatii do tych książek i wspominam lekturę ich naprawdę bardzo miło. 
     Naznaczeni śmiercią to książka, której premiera nastąpiła jednocześnie w trzydziestu trzech krajach. Nie ma wątpliwości, że teraz cokolwiek, co wyjdzie spod ręki Veroniki Roth, będzie mocno oczekiwane. Jak już zaznaczyłam, należę do grona fanów Niezgodnej, więc do Naznaczonych śmiercią podeszłam z dużym entuzjazmem. No więc złapałam się na ten przysłowiowy lep, zakupiłam, przeczytałam. Czy było warto? Zapraszam dalej!

Tytuł: Naznaczeni śmiercią
Tytuł oryginału: Carve the mark 
Autor: Veronica Roth
Tłumaczenie: Zuzanna Byczek 
Wydawca: Jaguar
Data wydania: 17 stycznia 2017
Liczba stron: 534
Moja ocena: 6/10

     Gdzieś w odległej galaktyce na pewnej planecie żyją sobie dwa rody - Thuve i Shotet. Trzeba też dodać, że nie darzą się wielką sympatią. Thuve są uznani za dobrych, a Shotet za złych i agresywnych. Obie nacje rozdziela pole jakiejś rośliny, której nazwy własnej nie jestem w stanie odnaleźć w pamięci.
     Galaktykę oraz wszystkie znajdujące się w niej planety otacza nurt, który jest odpowiednikiem siły życiowej oraz takiej energii, która napędza wszystko. Wszystko pochodzi od nurtu i do niego powraca. Być może nie przytoczyłam tego zdania wiernie, nie mniej gdzieś w treści pada stwierdzenie tego typu.
     Thuve są uznani jako ci "ważniejsi" na planecie, a Shotet się o to wściekają i chcą zdobyć władzę. Jak wiadomo, nie ma bardziej łakomego kąska. Przynajmniej tak mówią... Każdy człowiek w galaktyce ma pewne nadprzyrodzone zdolności. Został obdarzony oczywiście przez nurt, który jest traktowany jako bóstwo: ludzie się do niego modlą, uzależniają od niego swoje życie. Jednak spośród powiedzmy szarej masy wyróżniają się jednostki, które posiadają los. Los, który znają tylko wyrocznie poszczególnych planet. Przyjęło się, że losu danych osób nie mogą poznać osoby trzecie (poza wyrocznią i osobą zainteresowaną). Coś jednak się dzieje i losy przyszłej kanclerz i pewnego chłopca z Thuve oraz księżniczki Shotet i jej brata zostają ujawnione publicznie i... od tego wszystko się zaczyna.
     Zostało przepowiedziane, że Akos zginie w służbie Shotet, dlatego ci najeżdżają jego ojczyznę i porywają go do swojego państwa. Jego zdolnością jest blokowanie nurtu innych osób, co później okaże się dość istotne.
     Zostało powiedziane, że władca Shotet, młody mężczyzna Ryzek zostanie zgładzony przez kanclerz Thuve, dlatego robi wszystko, aby temu zapobiec. Jego młodsza siostra Cyra jest uznawana za jego osobistą broń, ponieważ jej talentem/przekleństwem jest przekazywanie nurtu w postaci bólu. Potrafi nawet doprowadzić do czyjejś śmierci. Jej egzystencja naznaczona jest nieustannym cierpieniem. Odczuwa ból cały czas, a nurt objawia się jako ciągle przemieszczające się cienie pod jej skórą.
     Warto też wspomnieć Eijehu - bracie Akosa a zarazem przyszłej wyroczni, który został porwany wraz z nim.
     W Naznaczonych śmiercią mamy do czynienia z naprawdę fajnym i zupełnie nowym światem. Widać, że Veronica Roth przemyślała dogłębnie swój pomysł. Pojawiają się nazwy własne, et cetera. No i pomysł jest naprawdę świetny i oryginalny, ale... Tu właśnie przejdę do tego, dlaczego mam z tą książką problem. Z góry zaznaczę, że uważam tę książkę za ogólnie dobrą, bo taka jest. Jednak nie mogę przyznać jej ani punktu więcej, a też nie chciałam krzywdzić tej pozycji, bo ona mogła być czymś świetnym.
     Ja jednak spodziewałam się czegoś dużo lepszego. Przy czytaniu Niezgodnej strony uciekały mi spod palców i wciągnęłam się dosłownie od pierwszej strony. Tym razem w ogóle nie mogłam się "wgryźć" w fabułę. Początek był wyraźnie za długi i dłużył mi się naprawdę niemiłosiernie. Właściwej akcji jest tyle, co na lekarstwo. Wszystko dzieje się tak powoli, że miałam ochotę niejednokrotnie zrobić sobie w trakcie czytania przerwę i sięgnąć po coś innego. A to nie jest bardzo gruba książka, na litość. Nie przywiązałam się kompletnie do głównych bohaterów (Cyry i Akosa). Gdyby chociaż zadziało się między nimi coś wcześniej niż przy końcu książki, no to może nie byłabym taka zła. Ale oczywiście przez bite 500 stron robią jakieś dziwne podchody.
     Spośród postaci jeszcze Ryzek wypada jako-tako i jest porządnym czarnym charakterem. Jednak to za mało, abym naprawdę polubiła Naznaczonych śmiercią.
     Naprawdę chciałam, aby ta książka mi się spodobała. Zaufałam autorce i się na tym przejechałam. Podejrzewam też, że Veronica Roth specjalnie przedłużała w nieskończoność "akcję" swojej książki, aby powstały kolejne tomy. Bo teraz, zgaduję, hajs sypie się jej właściwie z nieba. Na wieść o tym, że faktycznie historia kiedyś  doczeka się kontynuacji, wyrwało mi się westchnienie frustracji. Nie mogę powiedzieć, żebym męczyła się z Naznaczonymi śmiercią, ale też miejscami zmuszałam się do czytania, aby mieć to wreszcie za sobą. 
     Książkę uznaję za dobrą tylko i wyłącznie dlatego, że podobał mi się świat w niej przedstawiony. Nie jestem nawet pewna, czy sięgnę po kolejny tom. Mam nadzieję, że będzie tylko jeden więcej i koniec. Chyba nie warto męczyć się kolejny raz... Muszę też wspomnieć, że jest naprawdę pięknie wydana. Będzie ozdobą mojej biblioteczki, bo pozbyć się jej nie pozbędę, ale też na pewno nie będę do niej wracać. Ach, nic tak nie boli jak zmarnowany potencjał.
     Czy polecam Naznaczonych śmiercią? Nie wiem. Sięgnijcie sami, może wam spodoba się bardziej? Ja bym naprawdę przepadała za tą historią, gdyby była zamknięta w jednym solidnym tomie. To na razie wszystko ode mnie. Trzymajcie się cieplutko i do napisania!