Witam was moi kochani tego paskudnego dnia! Właśnie wygrzebałam z szafy mój anty-depresyjny różowy sweter. Zastanawiam się też, czy obejdę się dziś o jednej kawie. W każdym razie mam dla was recenzję najcudowniejszej książki świata autorstwa najcudowniejszej autorki świata. Tak, mowa o Marissie Meyer i Bez serca. Jednak min zaproszę was do recenzji, przeczytajcie proszę kilka słów tak z innej beczki.
Miałam nadzieję pisać tutaj częściej. Praca pracą, ale ostatnio miałam w życiu dość gorący i stresujący okres. Teraz na szczęście już emocje się wyciszyły i będę mogła oddać się znowu w pełni pisaniu recenzji. Ten blog stał się wielką częścią mnie.
W ogóle bym się nie spodziewała, że ktoś zechce kiedykolwiek wysyłać mi książki do recenzji. Przecież mój kącik literacki jest tworem w ogóle nie komercyjnym i z założenia miał być miejscem głównie dla mnie samej. Na horyzoncie majaczy już kolejny fajny projekt, w którym mam zaszczyt wziąć udział... Jednak na razie nic oczywiście nie zdradzam.
Tym samym chciałam, nie wiem, podziękować? Po odsłonach widzę, że tu wchodzicie i może nawet czasami wczytujecie się w moje (po)twory. Minęły już grubo ponad dwa lata, odkąd mniej lub bardziej regularnie zamieszczam swoje opinie o książkach. Bardzo się staram, aby każdy post był jak najbardziej treściwy i konstruktywny. Ostatnio z ciekawości weszłam w moją pierwszą "recenzję" i gdy porównałam pierwsze z tymi obecnymi... Słuchajcie, to przepaść. Jestem bardzo samokrytyczną osobą. Myślę jednak, że przez ten czas udało mi się rozwinąć pod wieloma względami i oczywiście chcę nadal stawać się lepsza w tym, co bardzo, bardzo kocham robić. Zanim pochłonie mnie całkowicie tendencja do rozpisywania się, zapraszam was teraz do tej bardziej interesującej części dzisiejszego postu.
Tytuł: Bez serca
Tytuł oryginału: Heartless
Autor: Marissa Meyer
Tłumaczenie: Barbara Kardel-Piątkowska
Wydawca: Papierowy Księżyc
Data wydania: 28 czerwca 2017
Liczba stron: 512
Moja ocena: 10/10
Na długo przed tym, zanim została postrachem Krainy Czarów – niesławna
Królowa Kier – była tylko dziewczyną pragnącą się zakochać.
To zdanie jest tak na dobrą sprawę świetnym opisem całej książki. Ten, kto zna Sagę Księżycową zapewne bardzo dobrze wie, o czym jest Bez serca. To oczywiście retelling Alicji w krainie czarów. Tyle, że opowiedziany z perspektywy Królowej Kier. Opowiada jej historię, więc jest równocześnie swego rodzaju prequelem. Mnie Alicję... za dzieciaka czytała mama, a że było to już ładnych parę lat temu, to nie pamiętam tak dokładnie wszystkiego. Jednak sam świat stworzony przez Lewisa Carolla obcy mi zdecydowanie nie jest, dlatego wydaje mi się, że czerpałam jeszcze większą przyjemność z lektury Bez serca.
Catherine jest córką Markizów ze Skalistej Zatoki Żółwiowej. Poznajemy ją jako młodziutką dziewczynę. Piękną, z głową pełną marzeń. Uwielbia spędzać czas na pieczeniu, co dla mnie osobiście było dość zaskakujące. Jednak skupiamy się na drodze do stania się Królową Kier, więc to oczywiste, że Catherine miała swoją przeszłość, plany i marzenia.
Zbliża się bal u Króla Kier. Cała śmietanka towarzyska oczywiście wybiera się na dwór. Matka Catherine wbiła swoją córkę w piękną, czerwoną suknię (do tej pory mam tę scenę wyraźnie przed oczami). Później okazuje się, że to miał być czarno-biały bal, więc Cath przykuwa uwagę dosłownie wszystkich. Przed pojawieniem się najważniejszej persony, jaką jest oczywiście Król Kier, gości zabawia nowy nadworny Trefniś, który wzbudza niemałą sensację. Również Catherine nie może oderwać od niego wzroku.
Wspomnę jeszcze o bardzo ważnym wątku, a mianowicie o tym, że Król Kier pragnie uczynić z Catherine swoją Królową. Dziewczyna oczywiście tego nie chce, ponieważ zostanie władczynią przekreśla wszystko, czego tak naprawdę chce w życiu. Nie wspominając już o tym, że Monarchini nie wypada prowadzić cukierni. Generalnie nawet zaglądać do kuchni jej nie wypada.
Catherine i Jesta zaczyna łączyć coś pięknego. Razem spróbują zmienić swoje przeznaczenie oraz będą chcieli dać szansę swojemu uczuciu - które urodziło się wbrew wszystkiemu. Tutaj zakończę opis fabuły. Lecimy dalej, bo mimo dwóch wielkich kubków kawy idzie mi nadal jak krew z nosa. Zwalę to na pogodę, bo tak fatalnie nie czułam się już dawno.
Poznawanie historii Marissy Meyer jest o tyle fascynujące, że wiadomo od początku, jak to się zakończy. Nie wiemy tylko, co tak naprawdę popchnęło naszą główną bohaterkę do tak diametralnej zmiany. No słuchajcie kochani. Ja miałam ochotę wyć i targać włosy z głowy, bo podczas czytania wbrew wszystkiemu urodziła się we mnie iskierka nadziei. Wewnętrznie darłam się i płakałam, kiedy stało się to, co się stało.
Ktoś na booktubie powiedział, że można by uznać Bez serca za oficjalny prequel do Alicji w krainie czarów i ja się pod tym podpisuję rękami i nogami. Marissa tak fenomenalnie oddała specyfikę Kier, dziwność i absurdalność tego świata, że mi po prostu brak słów. Łapałam się na tym, że odkładałam na chwilę tę książkę, żeby się nią delektować jak najdłużej. Ta kobieta po prostu maluje słowem przed oczami czytelnika. Chyba lepiej nie jestem w stanie tego określić.
Osobiście uważam Marissę Meyer za królową retellingów. Myślę, że mogę tak ją nazwać, bo ostatnio kilka historii tego typu przeczytałam. Czytałam lata, lata temu Cinder i teraz czekam na wznowienie od Papierowego Księżyca. Chyba w końcu umrę i się nie doczekam. W każdym razie jestem absolutnie zakochana w dwóch tomach Sagi Księżycowej, chcę poznać zakończenie, BO TO JEST TAK DOBRE! Ona zadaje sobie pytanie, na przykład: co by było, gdyby Kopciuszek nie był bezbronną dziewczyną. Odpowiada na nie i wychodzi jej z tego coś cudownego i niezaprzeczalnie zachwycającego. Zapewne podobnie miała z Bez Serca, ponieważ postać Czerwonej Królowej jest fascynująca.
Także sylwetki bohaterów są świetnie przedstawione. Zapałałam szczerą sympatią do Catherine. Była tylko młodziutką dziewczyną chcącą spełnić swoje marzenia i być z mężczyzną, którego kocha. Jest też Jest. Jest... Uwielbiam w nim dosłownie wszystko. Wszystko. Potrafię zrozumieć, dlaczego zastąpiono w treści jego imię Figlem, ale jednak wolałabym pozostanie przy oryginalnej wersji. Szczerze nienawidzę rodziców Cath, a szczególnie jej matki. Jej zachowanie to klasyczny przykład przenoszenia niespełnionych ambicji na dzieci. Jest jeszcze to, co powiedziała pod koniec Bez Serca do Catherine... No nie mogłam tego znieść. Byłam tak wściekła. Oczywiście w powieści nie zabrakło znanych i kochanych postaci jak chociażby kot z Cheshire czy Szalony Kapelusznik. Tak, ich także nie brakuje, co dopełnia baśniowego klimatu.
Bez serca to także skarbnica cytatów. Niestety żadnego z nich nie mogę wam teraz przytoczyć, ponieważ moje dziecko pojechało do Egiptu razem z moją siostrą. Jednak na każdej kolejnej stronie można zachwycać się sposobem przedstawienia przez Marissę fabuły oraz bohaterów.
To rozdzierająca serce współczesna baśń. Nie mogę zliczyć, ile razy moje serce było bestialsko łamane, potem składane na nowo, żeby znowu się roztrzaskało... Podobne odczucia mam co do Trzech godzin ciszy. Mam świadomość, że inne zakończenie tych historii by mnie nie usatysfakcjonowało. Jednak, cóż, to bolało.
Na tym zakończę mój zdecydowanie za długi wywód. Pewnie i tak bym zaczęła się powtarzać, a raczej opisałam już wszystko, z czym nosiłam się od przeczytania tej książki. Co więcej mogę napisać? Czytajcie i zachwycajcie się. Daję oczywiście najwyższą notę. Za całokształt. Cudo, cudo, miód i orzeszki. Teraz pozostało tylko czekać na Cinder. Mam wrażenie, że to już trwa wiecznie.
Życzę wam kochani cudownej nocy. Trzymajcie się cieplutko i do napisania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz